Tuesday, January 10, 2006

Ameryka Srodkowa – podsumowanie


Mamy wrazenie ze geograficznie zwiedzalismy do tej pory Ameryke Srodkowa. Ale wedlug miejscowy Kuba to Karaiby I zadna Ameryka Srodkowa, Meksyk nalezy do Ameryki Polnocnej, a Panama do Ameryki Poludniowej. Dziwne to troche dla nas I ma bardziej moim zdaniem uzasadnienei polityczne, bowiem Meksyk nalezy do NAFTA, a Gwatemala, Honduras, Salwador, Nikaragua i Kostaryka tworzyly niegdys wspolne panstwo I do dzis pielegnuja swoja dawna tradycje wszydzie zaznaczajac ze naleza do Ameryki Srodkowej. Poczawszy od tablic rejestracyjnych samochodow przez paszporty a na produktach spozywczych na ktorych widnieje wyrazny napis¨: Producto Centroamericano. ¨ Panama zas zaliczana jest do Ameryki Poludniowej poniewaz przez dlugi czas byla czescia Kolumbii. Dla mnie jednak geograficznie Panama to Ameryka Srodkowa i nie zmienia to zadne deklaracje polityczne meiszkancow innych panstw czy ich rzadow.


Wszystkie te kraje laczy wiele:

Srodki transportu - Od Kuby do Panamy z wylaczeniem Meksyku jako srodek transportu kroluja amerykanskie tak zwane Chicken Busy, czyli autobusy szkolne made in USA. Zmieniaja sie tylko szczegoly, np w jednych krajach pomocnicy keirowcy wisza w drzwiach wejsciowych informujac ludzi dokad sie udaja, nie tylko poza miastem ale nawet autbusy miejsce maja naganiaczy, ktorzy gdyby pracowali w Warszawie, wykszykiwali by: “Pulawska Pulawska, Plac Konstytucji, Ursynow” Bardzo mi sie to podoba i sadze, ze taki system pomocny bylby tez w Polsce. Trzeba by najpierw sprywatyzowac transport publiczny w miastach kompletnie. Zreszta widac jak transport prywatny `potrafi swietnie funkcjonowac w opisywanych krajach, gdzie w miare tanio i szybko mozna przemieszczac sie miedzy miejscowosciami a takze po aglomeracjach miejskich. Prowie wszedzie w czasie postojow pojawia sie mnostwo sprzedawcow, ktorzy oferuje tak zwane mydlo i powidli. Jedynie w Meksyku, Belice i Kostaryce sprzedawcow nie ma. Najwieksza ich ilosc pojawia sie w Salwadorze, gdzie po prostu przezs autobús przechodza tabuny sprzedawcow, co jest zreszta wygodne, gdy pragnie sie cos zjesc lub ciegos napic. W Salwadorze tez jest najbardziej zaciekla walka o klienta. Wchodzac na dworzec zostajesz zaatakowany przez tabuny naganiaczy, przenajmniej w San Salwador, bo na prowincji jest zupelnie spokojnie i kulturalnie pod tym wzgledem. Autobusy pomalowane sa w niesamowite kolory, czesto ozdobione symbolika religijna, poloczona z roznymi salami np. Bog mnie prowadzi i tym podobnymi.

Autostop – na Kubie platny ale bardzi tani i zorganizowany w 90% przez panstwo, w Meksyku najlepszy. chyba i bezplatny poza gorzystymi rejonami Chiapas. Ludzie biara cie bo jestes dla nich ciekawym przybyszem z Europy staraj sie pokazac z jak najlepszej strony. W Meskyku stopowac mozna nawet na drodze adludnej po ciemku i cos sie zatrzyma co Jean nawet w Europie po prostu nie do pomyslenia. W Belice stop moze byc trudny ze wzgledu na bardzo mala ilosc stacji beznynowej, na zwyklej drodze stalismy 1m5 godziny i nikt nas nie wzial. Sadze ze na stacji wygladaloby to inaczej
W Gwatemali stop nawet na stacji beznynowej jest rudny, bo tutaj kazdy prawie swiadczy uslugi transportote za pieniadze. Ale tez udawalo nam sie zlapac stopa na zwyklej drodze. Stacje beznynowe sa tutaj jednak dosyc marne i czesto puste co tez bylo problemem w Meksyku. Salwador ma swietna siec drog i bardzo dobre stacje beznynowe z ktorych mozna dosc szybko odjechac. Momentalnei tez zlapalismy stopa z granicy. W Hondurasie zlapalismy stopa na stacji po 5 minutach pytania, ale w czesci kraju drogi nawet nie maja asfaltu i kraza po nich tylko prawie autobusy wiec o stopie mozna zapomniec tam. Nikaragua jest rajem dla autostopowiczow, niby ot najbiedniejszy kraj w Ameryce Srodkowej nie liczac komunistycznej Kuby, ale w duzej czesci kraju ma swietne stacje jak w Europie i przemilych ludzie ktorzy bez problemu wszydzie cie zabiora jesli jada w tym kierunku. Nie ma tu platnych pickupow jak w Gwatemali i duzo dobrych prywatnych samochodow. W Kostaryce bez problemu zlapalismy stopa na granicy do San Jose. Ale byl do Salwadorczyk. Reakcje na stop sa tutaj raczej czasem podobne jak w Europie, np ludzie boja sie otworzyc okna samochodu , albo wogole odwracaja glowe, i proble jest taki ze tne kraj jest tak slabo zaludniony ze znalezienie kogos kto jedzie daleko w twoim kierunku jest bardzo trudne, momo ze jest to jednej z najbogatszych krajow regionu, siec drog ma fatalna, czast barak jest tu asfaltu. W Panamie stopa nie probowalismy wiec trudna nam powiedziec.
Generalnie mozna powiedziec z na stacji beznynowej zabierze cie wszedzie prawie kazdy jesli jedzie w twoim kierunku w kazdym kraju, problemem jest to ze tutaj ludzie nie przemieszczaja sie na wielkich odelglosciach. Tiry robia czasem tylko 50 km. Oczywiscie moglismy np w meksykanskim stanie Chiapas zlapac stopa na panamerykanie az do Salwadoru ale jak na zlosc na panamerykanie w Gwatemali kiedy sotpowalismy juz do Salwoadoru jakos kierowcy z tego kraju zniekneli mimo ze bylismy 150 km od granicy. W Ameryce Srodkowej w przeciwienstwie do Europy podrozuje sie z ludzmy bogatymi raczej i mozna powiedziec wbrew bzdurom opisywanym przez Lonely Planet ze stop jest naprawde bezpieczna forma podrozowania jesli sie jedzie od stacji do stacji beznynowej. Na pewno lepsza niz wsiadanie do busu na dworcu w San Salwador gdzie bo zakurzonym klepisku pelzaja inwalidzi wojenni pozbawieni konczyn a 30 naganiaczy stara sie przekonac do swojego autobusu i musisz w koncu ktorem oddac swoj bagaz by ten schwal go do luku bagazowego lub zniknal z nim za rogiem.

Policja – jest strasznie mila i usluzna. Wszystkie kraje promuja ostro turystyke. Jedynie w San Salwadorze, Hondurasie i Kostaryce spotkalismy sie z pewnymi niemilymi akcentami, o ktorych pisalismy, ale nie stanowia one jakiegos znaczacego faktu wartego dlugiego rozpisywania sie. Tutaj zapewne polska policja moglaby sie duzo nauczyc od swoich latynowskich kolegow.

Piekno krajobrazu – istnieja w tym regionie kraje mocno przereklamowane z tlumem turystow i miejsca przepiekne turystow prawie pozbawione. Do miejsc srednio ciekawych krajobrazowo zaliczylbym Kube, ktora jest oczywiscie ladna wyspa ale taka Panama, w ktorej jest bardzo malo turystow bije Kube pod tym wzgledem na glowe. Zaznaczam ze na Kubie nie widzielismy wschodu wyspy i jej polnocnej czesci o ktora tylko nieznacznie zachaczylismy. Pylwysep Jukatan poza pieknymi plazami w Tulum i oczywiscie wartymi do zobaczenia ruinami Majow jest dosc nieciekawy krajobrazowo. Najpiekniejsze w Meksyku jest stan Chiapas z pieknymi zielonymi gorami i kolorowymi wioskami niemilych jednak Indian Belize poza swoja wschodnia czescia przy granicy z Gwatemala tez jest nizinne i zupelnie nudne. Belize nei ma tez tak naprawde przepieknych plaz, poza jakimis drobnymi wyjatkami, co potwierdzil nasz host w Belize City. Ma za to sliczne akweny gdzie mozan nurkowac z wielkimi rybami i podziwiac kolorowe wyspy pelne pieknych drewnianych domkow. Gwatemala jest przepiekna prawie w kazdym swoim zakamarku i bardzo gorzysta, mniej ciekawe jest nizinne wybrzeze Pacyfiku. Salwador ma wszystko w pigulce, piekne plaze, wyulkany gory i niziny, ale prawie zero lasow, ktore zostaly wykarczowane. Nie ma tutaj jednak prawie turystow. Honduras poznalismy bardzo slabo ale jego czesc poludniowa jest bardzo ladna cala gorzysta i zielona. Niakaragua to kraj pieknych wulkanow i niesamowitych wielkich jezior z wyspami. Kostaryka jest podobnie piekna jak Gwatemala. Niestety plaze maja kolor szary a nie zolty, przynajmniej na wybrzezu Pacyfiku. Panama ma gory, prawdziwa jungle, i przepiekne wyspy San Blas, kanal i najpiekniejsze miasto Ameryki Srodkowej Panama City. Jesli bym mial ukladac ranking krajow pod wzgledme ich ciekawosci pod wzgledem oczywywiscie tylko tego co zobaczylismy to na pierwszym miejscu wymienilbym 3 kraje: Gwatemala, Kostaryka, Panama, oczywiscie nei zapominajac ze tak pieknych plaz jak w Meksyku nei widzielismy nigdzie indziej)

Niebezpieczne zwierzeta i inne robactwo – naprawde nie ma sie czego obawiac. Te kraje nie sa tak dzikie jakby moglo sie wydawac. W wielu miejscahc niebezpiecnze weze zostaly po prosty pozabijane i chowaja sie tam, gdzie czlowiek nie zaglada. Nad morzem w kzdym kraju pod wieczor zaczynaja swoj koncert komary lub inne muszki. Najgorzej od tym wzgledem bylo w Kostaryce. Ale naprawde i tak byle zszokowany ze w takiej selwie w Tikalu nic wlasciwie nas nei gryzlo w czasie dnia. Nie spotaklismy tez na swojej drodze niebezpiecznycgh pajakow czy skorpionow. Zaznaczam jednak ze nie wjezdzalismy do najdzikszych rejonow Hondurasu i Nikaragui, pokrytymi lasami deszczowymi, gdzie pewnei nei jedna niespodzianka czeka na turyste.

Ceny – najtanisze piwo jest Nikaragui po mniej niz dolar za litr. W Meksyku i Gwatemali za 1 dolara kupuje sie malutkie piwo 0,3. Najdrozdze autobusy sa w Meksyku gdzie za 2 godzinna jazde placi sie 7 dolarow, najtaniej jest w Salwadorze gdzie za ten sam odcienek placi sie 1,5 doplara. Naprawde nie wiem jak oni to robia. Zeby cos porzadnie zjec trzeba Meksyku wydac 3 dolary, w Gwatemali 2 a najtaniej jest w Nikaragui gdzie wystarczy 1 dolar, zeby sie najesc. Najtaniej spalismy w San Pedro la Laguna za 1,2 $ od osoby a najdrozej za 5 dolcow od osoby na wypie Cay Calker w Belize. Naprade oplaca sie zabrac namiot bo wtedy mozna zaoszczedzic duzo i zamiast wydac po 10 dolcow od lebka w drogich miejscach zejsc na 3 dolary rozbijajac namiot. Standardowa cena za nocleg w hostelu w dormitorio sa wlasnie 3 dolary od Meksyku po Nikarague. W Kostaryce jest drozej pewnei ale tma spalismy za darmo.

Bandytyzm, zlodziejstwo – na szczescie do tej pory sie nie spotkalismy. Najbardziej balismy sie w Gwatemala City, San Salwador, Tegucigalpa i Belize City i Colon ale na szczescie nic sie nie stalo. Ale widoki sa czasami naprawde nieprzyjemne, uzbrojenie ludzie i druty kolczaste swiadcza ze cos zlego moze sie tam dziac. Prowincja jest z reguly bardzo spokojna i mozna sie tam naprawde bezpiecznie przemieszczac i trudno sobie wyobrazic, ze cos mogloby sie stac.

To na razie tyle. Jak przyjdzie mi cos jeszcze do glowy to bede uzupelnial podsumowanie Ameryki Srodkowej.
Nasze dalsze przygody sa dosptepne w Dzienniku podrozy po Ekwadorze:

Monday, January 09, 2006

Copa Airlines – linia lotnicza bez certyfikatu Unii Europejskiej ale jednak jakos funckonuje!!


Rano zrywamy sie aby zdazyc na lotnisko. Postanawiamy dotrzec jednak busem. Nasz host mowi nam jaki autobus wziasc I ponoc z tego miejsca gdzie wysiadziemy taksowka na lotnisko bedzie kosztowac tylko 1-2 dolary zamist 10. No wiec czekamy na bus. Po 5 minuatach podjezdza. 25 minut jazdy i……. wysiadamy na przystanku jakies 150 metrow od lotniska. He he he – nasz host wzialby stad taksowke za 2 dolce zeby podjechac pod hale wylotow. Na ale nie my. A jeszcze obok przystanku jak na zamowienie czarny, bardzo mily Panamczyk ma swoj wuzek z pusznym, tanim jedzeniem i z napojami ze swiezo wycisnietych owocow.

Jestesmy sporo za wczesniej na lotnisku, ale poddajemy sie procedurze wylotu juz okolo 9 rano. I tutaj mila niespoadzianka. Przy oddawaniu bagazu przedstawiciel Copa Airlines, firmy ktora moim zdaniem jakoscia sowich uslug bije na glowe hiszpanska Iberie usmiechniety pyta sie: Marcin Plewka. Mamy dla pana present od firmy. Lot w klasie biznes, czy decyduje sie pan na to. Oczywiscie szybko sie zgadzam, troche zartujac z Oli ze opowiem jej jak to jest zamawiac 2 languste) Ola oczywiscie z usmiechem oswiadcza ze to skurwysynstwo ze to ona nie dostala tego miescja, ale oczywiscie zartuje cieszac sie radoscia brata ze bedzie podrozowal w tak dobrych warunkach))

Mamy duzo czasu wiec na lotnisku wykorzystujemy czas by zakupic dodatkowa karte pamieci do aparatu. Doswiadczenie z San Blas pokazaly, ze w przypadku miesjc odcietych od siwata a super ciekawych gdzie robimy mnostwo zdjec I krecimy krotkie filmiki wideo karta 2 GB nie wystarcza. Za 100 dolcow dokupujemy wiec 1 GB. I szczesliwie odlatujemy do Ekwadoru

W autobusie spotykamy Katke, ale poza ktorka wymiana spojrzen nie dochodzi do zadnej wymiay zdan. Spedzam czas w wygodnej clase ejecutive. O 11:45 starujemy opuszczajac Panama. Konczy sie jeden etap naszej podrozy przed nami ponad 3 miesiace I prawie cala Ameryka Poludniowa do przejechania

Panama City – piekne miasto bardzo ladnych ludzi


Nasz host dociera puktualnie na miesjce spotkania na dworcu autobusowym. Na imie ma Christian. Taksowka docieramy do jego apartamentu, ktory dzieli jeszcze z dowma kolegami. Wszyscy sa niezlymi luzakami, jaraja caly czas trawa. Czujemy sie podobnie jak w Mexico City. Tutaj tez dostajemy miejsce do spania na podlodze. Ale to nam zupelnie nie przeszkadza. Ciekawostka jest, ze nasi koledzy wszedzie przemieszczaja sie taksowkami i na pytanie a jak dojechac autobusem – odpowiadja ze skomplikowanie i zajmuje do z 2 godziny. Taksowki sa rzeczywiscie super tanie, ale nie mamy zamiaru placic za kazydm razme 2-3 dolary za przemieszczania sie po miescie.

Nastepengo dnia towarzyszy nam kolaga Christiana ktory jest dj w klubie nocnym. Ma 21 lat. Jest bardzo mily. Zwiedzamy miasto oczywiscie autobusami za 25 centow za kazdy przejazd. Okazuje sie ze autobusy kursuja co 1 minute i dojazd do centrum zajmuje nam raptem 20 minut. Panama to najpiekniejsze miasto jakie do tej pory zobaczyliosmy na naszej trasie. Bije wszystkie. Ma piekne stare miasto, ktore jest obecnei restarowane i wysiadlaja stad niebezpiecnzy element. Jest ono polozone nad piekna zatoka ozdobiona paroma gorzystymi wyspami. Ze wybrzeza roztacza sie przepiekny widok na Most Obu Ameryk laczacy oba brzegi kanalu i na dzielnice wierzowcow, przyminijaca z dala amerykanski Manhattan. Rzuca sie wszedzie w oczy brak tlumow turystow, co nas mocno dziwi. Probujemy dostac sie na most Obu Ameryk. Ponoc odkad wiele osob popelnilo tma samobujstwo nie wpuszczaja tam pieszych. Dojezdzamy do strefy kanalu i idziemy na piechote na most w nadzei, ze nikt nas nei zatrzyma, na punkcie kontrolnym nikogo nie ma wiec szybkim krokiem zmierzamy do celu. Niestety nagle z drugie strony panamerikany dociera do nas krzyk policjanta i machanie reka, ktore niestety oznacza – ani kroku dalej.

Poslusznie czekamy az przekroczy ulice pelna pedzacych aut. Jest bardzi mily i nie da sie ublagac. Na moja propozycje zeby przymknal oczy i niby udal sie do toalety w czasie gdy wejdziemy na most reaguje smiechem. Jest sympatyczny i mowi ze zatrzyma dla nas autobus ktory zawiezie nas na drogi brzeg mostu gdzie jest punkt widokowy. Tak tez robimy ale jestesmy zawiedzenie. Nie jest to niestety to samo co spacer po przepieknym moscie.

Wieczorem postanawiamy poznac uroki nocnego zycia panamy. Wedlug naszego hosta Panamczycy to narod wesoly I bawi sie kazdego dnia. W dzielnicy wiezowcow jest prawdziwa mekka klubow, dyskotek i barow. Udajemy sie do wrecz wymazonego dla nas miejsca. Wstep kosztuje tu 0 dolcow, piwo male 1 dolara no I jest to Rock Bar, wiec graja naprawde niezla rockowa muzyke. Jestesmy w 5 tke, zaczyna sie koncert na zywo, gruba babka spiewa a gruby facet gra na gitarze, robia to naprawde swietnie. Bar jest pelny I to pelny pieknych, przepieknych kobiet I wedlug Oli bardzo pryzstojnych facetow)) Chyba Panama bije na glowie pod tym wzgledme inne kraje jesli chodzi o kobiety, chociaz Kostaryka i Gwatemala ja gonia. Dla Oli na pierwszym miejscu pod tym wzgledem pozostaje Kuba. Zmeczeni I troche podchmielenie okolo 2 w nocy wracamy do domu. Budziki nastawilismy na 6:30 bo o 10 musimy byc na lotnisku a wedlug naszych hostow albo zaplacimy 10 dolcow za taksowke albo bedziemy krazyc autobusami przez 2 godziny.

Szczury ladowe wracaja tam, gdzie ich miejsce.


I znowu ladujemy w Miramar. Tutaj przybijamy krotko piatke z wlascicielem hotelu, w ktorym wczesniej spalismy kupujemy wode i wpsakujemy do znanego nam juz autobusu. Na szczescie jest godzina 12. A wiec w Colon powinnismy wyladowac okolo godziny 15. Jest jeszcze jedna dobra wiadomosc. Kierowca informuje nas, ze pociag turystyczny, ktory koniecznie chcielismy zlapac odjezdza z Colon chyba o godzinie 16:00 lub 16:30. I rzeczywiscie. Autobus podjezdza pod sama stajce. Tutaj straznicy maja dla nas mila wiadomosc. Pociag rusza o 17:15. O wiec zdazylismy.

Nawet mamy czas by wyruszyc do kafejki internetowej, by wreszcie bo ponad tygodniowej ciszy dac znac wszystkim, ze zyjemy. Okazuje sie ze nasze przypuszczenia okazaly sie sluszne. Wszyscy juz strasznie przejeli sie brakiem wiesci od nas. Nasza mama zadzwonila nawet do Gabi do Kostaryki, a to znowu ustalila, ze przekroczylismy granice z Panama 28 grudnia. To bardzo mile, ze wszyscy sie tak martwili, ale jest jasne, ze czasem po prostu podorzujac nei masz dostepu do internetu, szczegolnie na wyspach zamieszkalych przez indian w bambusowych chatach, gdzie zamiast elektrycznosci na klepisku rozpalone jest ognisko.

I znowu widzimy tez straszne Colon, przed ktorym wszyscy nas ostrzegali. Naprawde niektore ulice wygladaja tu przerazajaco o czym juz pisalismy. Nam sie na szczescie nic nie dzieje i szczesliwie wsiadamy do pociagu relacji Colon – Ciudad Panama. Niestety nie jest to zwykly pociag, ale super luksusowy Express, ktory w godzine przemierza okolice kanalu panamskiego aby dotrzec do wybrzeza Pacyfiku. Za luksu trzeba placic, wiec bulimy za godzinna jazde astronomiczna sume 22 dolarow, ale nie chce opuscic okazji zobaczenia kanalu, bo to jedyna taka mozliwosc, poza zaokretowaniem sie na jakis statek. Czujemy sie tu jak wyrwani z innej bajki. Witaja nas przepiekne leganckie hostessy i wagon restauracyjny o wyposazeniu, jakiego nei powstydzilyby sie najlepszy hotel w Warszawie. Napoje kosztuja od 2 do 4 dolarow. Rezygnujemy wiec z tej przyjemnosci. Mamy swoj pyszny taniutki prowiant. Na szczescie w cenie biletu wliczony jest skromny poczestunek, z ktorego oczywiscie nie rezygnujemy. Pociag przemierza rzeczywiscie przepiekne obszary. Jest wiec u dzungla i jeziorka i bagna, no i wreszcie kanal po ktorym przemieszczja sie olbrzymie transportowce.

Strefa kanalu panamskiego do 1999 roku nalezala do USA, zwykli panamczycy poza tymi, ktorzy tu pracowali nie mieli tu wstepu. W strefie znajdowaly sie wojska USA, piekna domy, amerykanskie szkoly i supermarkety. Do dzis strefa kanalu, bedaca juz integralna czescia Panamy wyroznia sie wyraznie od pozastalej czesci kraju. Rowno przystrzyzona trawa, dobre drogi i brak smieci wsazuja ze jeszcze niedawno byl tu troche inny swiat. Po odejsciu amerykanow 4000 Panamczykow stracilo prace. Ale za to jak mowia miejscowi Panama tak naprawde od tego momentu odzyskala faktyczna niepodleglosc.

Po godzinie jazdy szczesliwie docieramy do Ciudad Panama. Teraz tylko nalezy dotrzec na miejsce spotkanai z naszym hostem, z ktorym Ola umowila sie telefonicznie jeszcze z Colon.

Thursday, January 05, 2006

2 dni na Rica Mar


Wkrotce po zwiedzeniu cmentarza otrzymujemy informacje: Rica Mar sie zbliza, badzcie gotowi. I rzeczywiscie po 30 minutach widzimy znowu nasz statek. Zaloga wita nas cieplo, a Tigre zegna.
Tym razem podroz Rica Mar ma trwac az dwa dni. Trasa jest podobna, ale naszym marynarzom najwyrazniej sie nie spieszy. Gabriel ma rodzine na Narganie i tam wlasnie mamy spedzic pierwsza noc, kapitan i jeszcze jeden marynarz maja dom na Carti i tam tez zakotwiczymy sie na kolejny nocleg.
Do Nargany przybijamy juz po 30 minutach. Mamy w koncu okazje zeby zwiedzic ja lepiej. Jak juz pisalam wczesniej jest tu siedziba panamskiej gwardii. Co ciekawe na Tigru na przyklad w ogole nie ma policji. Kuna zdecydowali ze beda tam sie rzadzic sami. San Blas mimo przynaleznosci do Panamy posiada dosyc duzy stopien niezaleznosci. Wieczorem na statek przychodzi dosyc ciekawy gosc, ktory jeszcze pare lat temu byl deputowanym do parlamentu. Teraz zajmuje sie turystyka, nastepnego dnia pokazuje nam hostel jaki otworzyl, niestety nie ma zbyt wielu gosci. Hostel jest o.k. ale wyspa niestety nie nalezy do najlepszych miejsc na spedzenie wakacji.
Pierwsza noc na statku. Rozkladamy sie na deskach przykrytych plandeka. Nad nami niebo mrugajace do nas milionem gwiazd. Jest cudownie dopoki niebo nie przykryje sie chmurami i nie zaczna sie na nas lac strumienie wody. Wlazimy do kajuty i rozkladamy sie na ziemi. Nie sa to zbyt komfortowe warunki. Caly czas zjezdzamy do dolu, a poza tym marynarze maja dosyc specyficzny zwyczaj. Jak tylko klada sie do lozek wlaczaja glosno radio. Przez pierwsza czesc nocy leci muzyka ale juz o 4 nad ranem budza nas huczace wiadomosci. Przez polsen slyszymy co sie dzieje w Rosji i na Ukrainie. Budzimy sie dosyc niewyspani i przez caly dzien czaimy sie wokol kajuty myslac o jakims dyskretnym zlikwidowaniu radia, albo chociaz jego uciszeniu poprzez wyrzucenia w morska ton baterii... Oczywiscie w koncu tego nie robimy.
O dosyc wczesnej porze doplywamy na Carti. Zar leje sie z nieba. Umieramy a tu nie ma gdzie sie wykompac. Decydujemy sie wypozyczyc od Indian kajak i poplynac na lad. Wsiadamy do czulna i zaczynamy wioslowac. Sa lekkie fale i czujemy sie dosyc niestabilnie. W polowie drogi miedzy wyspa a ladem przeplywajacy obok rybacy mowia ze jest tu niebezpiecznie, ze sa rekiny. Robi nam sie troche slabo, czym predzej doplywamy do brzegu. Wlazimy po blotnistym dnie do metnej wody, w ktorej nie wiadomo co sie czai. Mamy paranoje ze przyplynie krokodyl, bo kawalek dalej widzimy cos co moze byc rzeka. Siedzimy wiec w kucki rozgladajac sie nerwowo. Marcin dzierzy w dloni wioslo. Ochlodzilismy sie, ale srednia to byla przyjemnosc...
Kolejna noc na statku wyglada podobnie. Piekne niebo, chmury, deszcz, kajuta, radio. Ale i tak wyspalismy sie niezle, bo moglismy zajac lozka marynarzy, ktorzy spali w swoich domach.
Super czujemy sie na Rica Mar, moglibysmy na niej spedzic jeszcze spokojnie ze dwa tygodnie. Niestety nasza wielka przygoda konczy sie w Miramar.

Wednesday, January 04, 2006

Cmentarz


2 stycznia wynajmujemy czolno Kuna od rodziny Samiego - chlopaka wygladajacego na geja, o ktorym pisalam juz wczesniej. Mielismy przez to pewne spiecia z szefem kabanii, bo oczywiscie chcial zeby za 15 dolcow wypozyczyc kajaki u niego, razem z gia. Uzyskalismy jednak zgode Sahili na wypozyczenie lodki w wiosce.
Chcielismy poplynac na lad, gdzie znajdowal sie cmentarz Tigre. Lodka wypozyczona za 2 dolce miala jeden maly defekt - dziore w srodku. Wygladalo to tak ze Alicia i Samy wioslowali a ja wybieralam wode. Na drugim czulenku plynal Marcin z Marina i jeszcze jednym chlopcem.
Przez cala droge modlilismy sie zeby fala nas nie wywrocila, te indianskie kajaki sa niczym lodeczki zrobione z papieru. Czujesz sie na nich zupelnie niestabilnie. Po okolo 15 minutowym wioslowaniu doplynelismy na lad. Rozpoczelismy marsz w dzungli. Zaczely siekac komary. W tym rejonie istnieje zagrozenie malaria... a my nic wczesniej nie bralismy... towarzyszyl wiec temu dodatkowy dreszczyk emocji... Ale cmentarz chcielismy zobaczyc prawie ze za wszelka cene.
Po paru minutach w koncu go zobaczylismy. Byl niewielki. Pare grobow usypanych z ziemi, na nich malutki stolik przysloniety daszkiem. Na stoliku rozne rzeczy - zaleznie od osoby ktora zostala w tym miejscu pochowana. Zazwyczaj sa to jednak - talerz, kubek, szczoteczka do zebow i mala lodeczka, czyli najwazniejsze przedmioty codziennego uzytku, ktore zmarly zabiera ze soba na tamten swiat.
Indianie Kuna wierza w swojego wlasnego Boga i maja wlasne rytualy, chociaz czesto powiezchownie zaakceptowali chrzescijanstwo. Nestor powiedzial mi wczesniejk ze akceptuja Chrystusa jako zbawce, ale jako zbawce bialych i latino. Indian Kuna zbawil kto inny.

Sammy ostrzega nas ze jezeli potkniemy sie i przewrocimy na cmentarzu wkrotce smierc zapuka do naszych drzwi... Przelykamy ciezko sline... Ale na szczescie nic takiego sie nie dzieje. Wracamy z cmentarza odwiedzajac jeszcze po drodze bezludna wyspe.

Tuesday, January 03, 2006

Chicha


Sylwester okazal sie byc niczym w porownaniu z tym co wydarzylo sie dnia nastepnego. 1 stycznia miala akurat miejsce Chicha - wielka celebracja otrzymania przez dziewczynke pierwszej miesiaczki, a mowiac jasniej - poprostu Wielka Popijawa. Chicha to napoj ktory przygotowuje sie miedzy innymi z kukurydzy, zlewa sie do dzbanow i czeka az zacznie fermentowac i uzyska odpowiedni smak i aromat. Przypomina troche wino. Kiedy Chicha jest gotowa cala wioska zbiera sie w specjalnie do tego wyznaczonej chacie. Na srodku staje dziewczyna - bohaterka ceremonii, ktora jest jednak osoba ktora z calej tej zabawy czerpie najmniej przyjemnosci. Ma ona cale cialo, lacznie z twarza pomalowane na czarno, co ma chronic ja przed zlymi duchami, musi tkwic tak jak kolek w jednym miejscu trzymajac waze pelna napoju koloru krwi.
Cala reszta swietnie sie bawi. Indianie podchodza ze swoimi kubeczkami z lupin kokosu i dolewaja sobie co chwile Chiche. Zarowno mezczyzni jak i kobiety (nie wiem nawet czy kobiety nie czesciej :). W ten sposob zaczyna sie wielka popijawa. Indianie po kilku godzinach sa kompletnie pijaniutcy. Na poczatku leci tradycyjna muzyka i Kuna tancza, tak jak nas tego uczyli Fedel i Nestor (kobiety i mezczyzni podskakuja na przeciwko siebie, ci pierwsi graja przy tym na fletopodobnym instrumencie), pod koniec imprezy wszyscy juz skacza, czy raczej zataczaja sie w rytm piosenek latynoskich.
Wszyscy pala. Papierosy i fajki. Jest to komiczny widok - tradycyjnie ubrane Indianki Kuna pijaniusienmkie z fajkami w zebach. Czasem pochylaja sie zeby zwymiotowac, po czym... pija dalej.
Istniejacy do tej pory dystans miedzy Nami a Nimi jakby znika. Podchodza do nas, caluja, przynosza Chiche, daja papierosy, zycza ciagle Szczesliwego Nowego Roku.

Dla mlodych Indianek Chichi jest momentem przelomowym, od tej pory moga wyjsc za maz. W spolecznosci Kuna poslubienie 13, 14 letniej dziewczyny jest rzecza normalna.

Zobaczenie Chichi bylo dla nas przezyciem niesamowitym, nie wiem czy nie naciekawszym w calej naszej podrozy.

Monday, January 02, 2006

Feliz Ano Nuevo! czyli sylwester na wyspie


Nie dosc ze wyladowalismy chyba w jednym z najegzotyczniejszych miejsc jakie istnieja na Ziemi, to jeszcze mielismy tyle szczescia ze zobaczylismy dwa wielkie swieta - Sylwester i Chiche. I zrobilismy przy tym tysiace zdjec!

W ostatni dzien roku 2005 obudzil nas szum fal. Wstalismy i zjedlismy jedna z puszek z chlebem. Wyszlismy znowu do miasta. Poznalismy tam Fidela - milego ojca rodziny, ktory ma plany otworzenia na wyspie muzeum. Byla to pierwsza osoba spotkana poza strefa turystyczna ktora nie patrzyla sie na nas jak na zwierzatka w zoo, ani nie chciala nam czegos sprzedac. Fidel normalnie z nami rozmawial, a na koncu zaprosil nas zebysmy spedzili ta wyjatkowa noc razem z nim i z jego rodzina. Umowilismy sie ze najpierw pojdziemy razem na posiedzenie Sahili, a pozniej cos razem zjemy. Az nie moglismy w to uwierzyc!! Wiec spedzimy Sylwestra w domu Indian Kuna!!
Wkrotce potem nawiazalismy kolejna ciekawa znajomosc. Tym razem juz nie byl to nikt z Kuna :). Byla to natomiast Niemka Marina, bedaca na 3 tygodniowych wakacjach w Panamie razem ze swoja przyjaciolka Amerykanka Alicia. Spedzimy z nimi wspolnie reszte naszego czasu na wyspie.
Wszystko ukladalo sie super oprocz jednej rzeczy: skonczylo nam sie miejsce na karcie w aparacie. Byla pelna zdjec! Zaczelismy nawet juz kasowac czesc zdjec z Kostaryki. Na wyspie oczywiscie cos takiego jak komputer nie istnialo. Pytalismy tez wszystkich turystow. Jedyna nasza nadzieja znajdowala sie na zakotwiczonym na wodach Tigre jachcie... Liczylismy na to ze maja laptopa tylko ze za bardzo nie wiedzielismy jak mamy sie do nich dostac. Coz... stal sie cud, bo to gora przyszla do Mahometa. Mieszkancy jachtu podplyneli na swoim pontonie na nasza plaze sie wykompac. Okazali sie byc bardzo milymi ludzmi, mieli laptopa i ZGODZILI SIE NAS ZABRAC NA SWOJ JACHT w celu zgrania zdjec na nasz dysk mobilny. Szczescie nasze nie znalo granic! Pierwszy raz w zyciu bylam na jachcie, i to w jakich zabawnych okolicznosciach!
Nasi zbawiciele okazali sie para bardzo nieprzecietna - bylo to malzenstwo Francuza i Irlandki, ktorzy po paru latach ciezkiej pracy w banku w Londynie postanowili rzucic wszystko i wybrac sie w podroz jachtem przez Ocean Atlantycki i dalej hen hen az do Nowej Zelandii. Tam tez bowiem maja plan sie osiedlic i zalozyc rodzine. Zegluja na razie od ponad roku.
Lzejsi o pare kamieni ktore spadly z serca (karta byla znowu gotowa na przyjedzie kilkuset zdjec!) i bogatsi o pare nowych wrazen wrocilismy na wyspe. Razem z Niemka i Amerykanka zabralismy sie do rozpracowania butelki rumu. O godzinie 23 bylismy juz w calkiem niezlych humorach. Pojawil sie nagle gia (tym razem inny, mlody i bardzo mily) i zaoferowal ze zabierze nas na spotkanie Kongresu. Podeksyctowani szlismy przez wioske. Ciemnosc panujaca na ulicach (na Tigre nie ma elektrycznosci) rozjasnialy swiatla z rozpalonych w chatach ognisk. Weszlismy do budynku Kongresu, gdzie siedzialy juz tlumy (Tigre ma tysiac mieszkancow). Na samym srodku rozwieszone bylo 7 hamakow. Na kazdym z nich lezal jeden mezczyzna. Kazdy z nich mial na sobie garnitur, krawat i kapelusz. To byla Sahila w pelnym skladzie. Teraz, w tym miejscu bila od nich powaga, ale zaledwie jakies 2 godziny wczesniej widzielismy z Marcinem jak dwoch jej czlonkow obalalo nad woda butelke jakiegos trunku, po czym wysikiwalo sie do morza :).
Wybila polnoc. Nasz gia poprowadzil nas do hamakow. Po koleji sciskalismy reke kazdemu ze starcow zyczac Szczesliwego Nowego Roku! Pozostali Indianie Kuna tez na wzajem zyczyli sobie i nam wszystkiego dobrego. Udalismy sie do domu Fidela, gdzie zostalismy poczestowani ryba z ryzem. Przyszedl Nestor. Zaczeli nas uczyc tradycyjnego tanca Kuna.
Mhm. Mowi sie ze jaki sylwester taki caly rok. Jezeli jest to prawda, to rok 2006 bedzie dla nas rokiem naaaprawde wyjatkowym.

Saturday, December 31, 2005

Opowiesci albinosa Nestora


Po kapieli udajemy sie na przechadzke po ¨miescie¨. Ta wyspa jest naprawde swietnie zorganizowana. Jest szkola, przed ktora znajduje sie wielkie boisko. Zaraz obok szpital. Pare sklepow, w ktorych za wiele jednak nie ma (nie ma na przyklad jednej z wazniejszych dla nas rzeczy, czyli piwa), bar (zamkniety). Nad woda wszedzie stoja male lodeczki Kuna - sa to ciosane z drewna dlugie kajaki. Na plazy znajduja sie rowniez male zagrodki. Zagladamy do srodka. Swinie! Zabawnie jest widziec swinie w otoczeniu palm, kiedy na dodatek ich chlewiki podmywa co chwile morska fala :).
Zagladamy do jednego z domow, wita nas tam bardzo mily chlopak, ktory przedstawia nam cala swoja rodzine. Co najzabawniejsze dalibysmy sobie reke uciac ze ten mlody Indianin jest gejem. Porusza sie bowiem i gestykuluje jak najdelikatniejsza z kobiet.
Wieczorem siadamy w restauracji, w strefie turystycznej. Zagaduje nas mezczyzna o jasniutkich wlosach, niebieskich oczach i bialej, pokrytej czerwonymi plamami skorze. Nazywa sie Nestor. Mowi, ze pracuje w Panama City jako profesor. I przyjechal Pan tu na wakacje?? Noooo, tak. Przyjezdzam tu mniej wiecej co 2 miesiace. Ma Pan tu rodzine - pytamy z zainteresowaniem??? Coz, wiem ze nie wygladam, ale ja tez jestem Kuna.
Okazuje sie ze nasz nowy przyjaciel jest albinosem, na co zreszta nie trudno bylo wpasc, patrzac na niego. Opowiada nam bardzo ciekawe rzeczy. Normalnie jeden albinos przypada srednio na 500 osobnikow. Wyspy San Blas sa pod tym wzgledem fenomenem. Tutaj albinosi wystepuja 10 razy czesciej!!!! Czyli srednio jeden na 50iu. Jak sie pozniej dowiadujemy, jest to spowodowane tym ze Kuna czesto wchodza w zwiazki z kims z dalszej badz bliskiej rodziny. Albinosi pojawiaja sie wiec wskutek stosunkow o zabarwieniu kazirodczym. Mimo tego uznawani sa na wyspach za osobniki wyjatkowe, posiadajace czesto jakies niesamowite wlasciwosci. Czesto obejmuja z tego wzgledu jakies wazne w spolecznosci funkcje. Pozniej teoria ta zda sie jakby potwierdzic w praktyce. Spotkamy wkrotce albinosa, ktory jest tutejszym szamanem, a i Nestor wyda sie cieszyc w tej wiosce dosyc duzym powazaniem.
Nestor jest mily i madry, udziela nam wiele waznych dla nas informacji. Opowiada nam o Sahila. Kongres nie pochodzi oczywiscie z wyboru, ale jest przekazywany w sposob tradycyjny. Zarzad nad wyspa przejmuja ci, ktorzy posiadaja najwiejksza wiedze na temat religii i ktorzy generalnie maja duzy autorytet. Spotykaja sie oni na zebraniach okolo 4 godzinnych prawie kazdego dnia.(!??chyba w wiekszosci po to zeby sobie gawedzic lezac w hamakach ;) Najwazniejsze ma miejsce w sobote i musi w nim uczestniczyc cala spolecznosc. W ciagu tygodnia praktycznie tez istnieje taki obowiazek, ale mozna sie od niego uchylic skladajac pisemne usprawiedliwienie swojej nieobecnosci. Np: ¨nie moge przyjsc bo jestem na rybach¨. (czesc z tych informacji ktore tu zamieszczam uzyskalismy juz pozniej, od dwoch innych miejscowych przewodnikow) Zabawne, zupelnie niczym w szkole :). W piatek Sahila sie nie zbiera bo jest to dzien tanca. W niedziele wszyscy odpoczywaja. Kongres wydaje specjalne dyrektywy. Moga byc one dosyc powazne i obejmowac swoim zasiegiem wiele spraw za jednym zamachem,, jak naprzyklad taka ze za sprawy dotyczace turystow odpowiedzialny jest szef kabanii (coz za subtelny sposob nadania komus monopolu na wyspie na prowadzenie najbardziej intratnego interesu. taka indianska licencja :), ale moga tez tyczyc sie spraw bardziej blahych i jednostkowych, np: Esteban musi bardziej dbac o swoj dom, bo wszedzie wkolo walaja sie smieci, w zagrodzie jest nieporzadek, a dzieci biegaja po ulicy bez opieki.
Wyspa Tigre wyglada sielankowo. Jedyne co daje do myslenia, ze moga tu istniec problemy swiata cywilizowanego to wszechobecne tablice: Nie bierz narkotykow! Narkotyki iszca ciebie i twoja rodzine! itd. Nestor tlumaczy nam ze narkotyki to rzeczywiscie duzy problem na San Blas. Po pierwsze nie ma tu zbyt wielu mozliwosci zarobku - mozna lowic ryby albo lepiej drozsze langosty, zaciagnac sie na statek, zarabiac na turystach, wyjechac do Ciudad Panama albo... zajac sie handlem narkotykami. Niektorzy wchodza w biznes narkotykowy ten najpowazniejszy - pomagaja kolumbijskim statkom w kontrabandzie, inni ocieraja sie o niego w sposob bardziej mhhhm... przypadkowy. Niektorzy Kuna w czasie polowow znajduja wyrzucone przez kolumbijskie kutry paczki (moze wpadly przypadkiem, moze poprostu sie nie miesily i zostaly wywalone przy przeladunku). W paczkach sa narkotyki. Dla zarobku zaczynaja rozprowadzac je we wlasnych spolecznosciach. I kolo sie nakreca.
Nestor obiecuje ze jeszcze napewno sie spotkamy. Wchodzimy do naszego namiotu. Marcin dochodzi do wniosku, ze jeszcze nigdy nie byl on rozbity w taaak pieknym miejscu.

Tigre


Niepewnie stawiamy pierwsze kroki na wyspie na ktorej przyjdzie nam spedzic nastepne pare dni. Prowadzi nas znajomy Gabriela. ¨Najpierw musicie odwiedzic Sahile, to jest nasz kongres, ktory decyduje o wszystkim i wam tez musi wydac zezwolenie na pobyt tutaj.¨ Patrzymy sie na siebie z usmiechem, robi sie naprawde ciekawie. Ulice na Tigre sa duzo szersze niz na Carti i jest tu bardzo czysto, nie ma paletajacych sie pod nogami smieci. Kuna wychylaja sie ze swoich domow i przyjaznie do nas machaja, dzieci podbiegajac wolaja co chwile Hola! Hola!. Tylko kobiety, szczegolnie te starsze zachowuja dystans, dla nich jestesmy przede wszystkim potencjalnymi kupcami ich wyrobow, czyli moli i koralikow. Na nasz widok wyskakuja szybko prezentujac kolorowe kawalki materialow albo bizuterie, szepcza cos przy tym, z reguly w swoim wlasnym jezyku. Podchodzimy do nich, udajac ze jestesmy zainteresowani, w rzeczywistosci Marcin wykorzystuje te chwile zeby robic zdjecia z ukrycia. Kiedy widza ze marni z nas klienci zaczynaja fukac i szeptac coraz i coraz szybciej, brzmi to troche jak rzucane na nas zlowrogie zaklezie.
Siedziba kongresu to chata jak wszystkie inne wkolo, tylko duzo od nich wieksza. Wchodzimy. W srodku siedzi dwoch dziadkow, jeden na hamaku, drugi na krzesle. Mowimy im jaki jest cel naszej wizyty i ile chcemy tu zostac. Kiwaja z aprobata glowami. Mowia zeby udac sie do szefa kabani. A czy mozemy pytac o nocleg tez zwyklych ludzi? Tak, mozemy zaden problem. Jaka mila ta Sahila :). Spodziewalismy sie raczej jakiegos srogo wygladajacego wodza. Podarowujemy im w prezencie dwie z naszych licznych pomaranczy.
Dochodzimy na koniec wyspy, gdzie jest specjalnie wyznaczona strefa dla turystow. Nie ma tu normalnych domow, sa tylko ladne zriobione z bambusa i slomy kabanie, jedna restauracja, palmy i przepiekna plaza. Widac ze kiedys w tym miejscu znajdowalo sie lotnisko. Wita nas szef kabanii. Dowiadujemy sie ze nocleg kosztuje 10 dolcow od lebka. Na szczescie po raz kolejny od wydania kupy pieniedzy ratuje nas nasza casa de campania (namiot :). Szef chce 10 dolarow ale za 3 noclegi za nas dwoje. Cena jest super, wiec zostajemy.
Kolejna postacia ktora sie pojawia jest gia, czyli przewodnik po wyspie. Jest to mezczyzna w podeszlym wieku, ktory przedstawia nam swoj notesik, w ktorym ma adresy turystow z roznych krajow ktorzy odwiedzili Tigre. Podaza za nami do miejsca, gdzie chcemy sie rozbic, mowi ze kiedy juz skonczymy chetnie oprowadzi nas po miescie. Zaczynamy sie obawiac ze pobyt na tej cudownej wyspie moze zostac dosyc powaznie zaklocony `przez nieodstepujacego nas na krok gie. Staramy sie wiec w jakis uprzejmy sposob go splawic. I wkoncu udaje sie. Zanim rozkladamy namiot wskakujemy do wody. Jest genialnie! Myslelismy ze Tigre bedzie wyspa bardziej dzika i zupelnie nieturystyczna, ale i tak baaardzo cieszymy sie ze tu trafilismy.

Friday, December 30, 2005

Kto sie boi Indian Kuna?? Wyprawa na wyspy San Blas


O 6 rano jestesmy juz na statku Rica Mar, razem z naszymi bagazami i prowiantem. Zakupilismy rowniez worek 100 pomaranczy. Nie wiemy zupelnie czego sie mamy po Tigre spodziewac? Czy zostaniemy przywitani milo czy tez wrogo? Czy beda tam normalne sklepy? I gdzie bedziemy spac. Mamy w wyobrazni obraz jakiejs raczej dzikiej wyspy z niezbyt przyjaznie nastawionymi do turystow Indianami Kuna.Opowiesci o Kuna znamy glownie z ksiazki Cejrowskiego, ktory mial z nimi sporo doczynienia kiedy przemierzal Darien. Nie byly to opowiesci swiadczace specjalnie na ich korzysc...
Nasi marynarze myja zeby, dokonuja ostatnich przygotowan, i w koncu wraz ze wstajacym na horyzoncie sloncem odplywaja. A wiec ruszamy!!! Na najprawdziwszej barce Kuna w otwarte morze! W nieznane!
Marynarze sa bardzo mili, troche z nimi gadamy, najfajniejszy jest Gabriel, ktory udziela nam najwiecej informacji o San Blas i Tigru. Rozkladamy sie na rozgrzanej sloncem plandece. Caly statek zaladowany jest skrzynkami z Coca Cola. Marynarze lowia ryby, spia, sluchaja radia. Jedna ze zlapanych ryb przygotowuja razem z ryzem wymieszanym z kokosem (najpopularniejsza tutaj potrawa) i co nas milo zaskakuje rowniez nas nia czestuja.
Po paru godzinach na horyzoncie pojawia sie pierwsza wyspa. Jest niczym z katalogu - bielutki piasek, palmy, pare budynkow. To Porvenir - tu miesci sie stolica tzn. kazdy statek musi najpierw przybic tutaj i okazac wszystkie dokumenty, my rowniez musimy pokazac paszporty. Tak naprawde oprocz budynku gdzie mieszka policja, hotelu i lotniska nic tutaj nie ma. Wokol sporo jachtow. Plyniemy dalej.
Nastepna jest Carti - wysepka rowniez niewielka ale jakze inna od Porvenir!! Tutaj pierwszy raz mozemy zobaczyc jak zyje spolecznosc Kuna. Carti jest tak przeludnione, ze znajduje sie tu doslownie dom przy domu. Schodzimy na lad (nasi marynarze w tym czasie dokonuja wyladunku) i zapuszczamy sie w waziutkie uliczki. Chata przy chacie i kobiety Kuna w swoich tradycyjnych strojach... To najbardziej egzotyczni i kolorowi Indianie jakich dotad widzielismy. Kobiety maja rece i nogi cale pokryte drobniutkimi koralikami. Siedza przed domami i wyszywaja mole - na kawalkach materialu haftuja liscie palm albo zwierzeta, wyglada to troche jak zrobione przez dzieci. Kiedy probujemy robic zdjecia wrogo fukaja. Carti to wyspa bardzo popularna wsrod turystow, jest tu nawet w jednej z chat Hard Rock Cafe :). Nam jednak srednio sie tu podoba. Oczywiscie egzotyka jest niesamowita, ale totalnie brakuje przestrzeni. Dom na domu, wszechobecne smieci, nie ma plazy, nad woda jedna slawojka przy drugiej (wszystko oczywiscie leci do wody). Ciekawie bylo odwiedzic Carti, ale plyniemy dalej.
Mijamy setki bajkowych bezludnych wysp i wysepek. Po paru kolejnych godzinach doplywamy do Nargany. Sa to wlasciwie 2 wyspy polaczone mostem. Miesci sie tutaj siedziba panamskiej gwardii oraz wiezienie. Jest to najbardziej cywilizowana ze wszystkich wysp, przez to tez nie ma takiego uroku jak inne, gdzie spolecznosci zyja bardziej tradycyjnie. Wiele domow buduje sie tutaj murowanych, ludzie raczej rozmawiaja nie w jezyku Kuna, ale po hiszpansku, mlode dziewczyny bardziej niz Indianki przypominaja dziewczyny z europejskich metropolii. Jest tu pare kosciolow, barow. Lepiej poznamy Nargane jeszcze w drodze powrotnej.
Po pol godzinie docieramy w koncu do Tigru. Gabriel mial racje, jest to rzeczywiscie najpiekniejsza z dotychczasowych wysp! Ma czesc z palmami i plaza i te wieksza, w ktorej zyje spolecznosc Kuna. Podplywamy do portu. Gabriel oddaje nas w rece swojego znajomego z Tigru. Rica Mar plynie dalej ale ma wrocic tu drugiego stycznia i zabrac nas z powrotem do Miramar.
Otwiera sie nowy rozdzial. Tigru.

Thursday, December 29, 2005

SZYBKO!!!! Kostaryka - Poblacion de Miramar


Wyjechanie z dosyc dzikich regionow Kostaryki na Panamerikane zajmuje nam wiecej czasu niz myslelismy. Najpierw pelzniemy autobusami, zeby w koncu zlapac stopa - goscia ktory mknie sportowym samochodem po fatalnych dziurawych gorskich drogach. Pedzi doslownie jak szalony, az... spod maski wybucha dym i... na tym konczy sie nasza jazda. Jedziemy z jego znajomymi, drugim samochodem pare kilometrow dalej skad lapiemy na stopa Anglika i Amerykanina. Amerykanin to mlody chlopak, ktory przyjechal tutaj na rok pracowac na farmie. Mowi ze odnalazl tu to czego szukal - spokoj. Nastepny stop to... kolejny gringo i gosc z Jamajki. Ten pierwszy wyjechal ze Stanow po zwyciestwie Busha w ostatnich wyborach, kupil farme i postanowil sie osiedlic. Jest to niesamowite jak duzo obcokrajowcow emigruje do Kostaryki! W sumie nic w tym dziwnego, jest to kraj spokojny, ktory nie zaznal jak inne wyniszczajacej wojny domowej, guerilli, brutalnej dyktatury, czy lewackich eksperymentow. Jest najbogatszy w tym regionie i ma tysiace przepieknych miejsc do zaoferowania. I wcale nie jest taki drogi, jak nam wczesniej mowiono!
Dojezdzamy stopem do jednego z tych magicznych miejsc z ktorych za nic w swiecie nie da sie ruszyc dalej. Robi sie ciemno, zaczyna padac deszcz, wszystkie samochody jada w przeciwnym kierunku! A chcielismy tego dnia dojechac chociac do granicy!! Bardzo zalezy nam na czasie, bo chcemy dotrzec jak najszybciej do wysp San Blas, ktore znajduja sie jeszcze daleko za Ciudad Panama, w strone granicy z Kolumbia, a nie jestesmy pewni czy tak latwo jest tam doplynac i pozniej stamtad wrocic, zeby zdazyc na samolot. Nagle pojawia sie niczym statek widmo olbrzymi autobus. Jedzie Pan do granicy? pytamy kierowce. Jade do Ciudad Panama - odpowiada. Wybaluszamy oczy ze zdziwienia i wsiadamy! Chwila zastanowienia, czy jedziemy z nim rzeczywiscie do konca. Kosztuje to 20 dolcow wiec nie zbyt wiele jak na taki duzy odcinek, zaoszczedzilibysmy caly dzien... Z drugiej strony zawsze gardzilismy takimi autobusami... pozatym przejedziemy pol Panamy zupelnie po ciemku nic z niej nie widzac. W koncu magia San Blas dziala i decydujemy sie jechac.
Na granicy przechodzimy kontrole podobna do tych jakie maja miejsce na amerykanskich lotniskach... Placimy po dolcu i jedziemy dalej. O 7 rano wjezdzamy do wielkiej metropolii - Ciudad Panama. Stamtad od razu bierzemy autobus w strone Colon, wysiadamy po drodze zeby dotrzec do portu Coco Solo, wyczytalismy bowiem w przewodniku LP ze stamtad mozna sie zabrac na statek plynacy na San Blas.
Port Coco Solo to jedno z tych miejsc gdzie diabel mowi dobranoc. Wjezdzamy zdezelowanym chicken busem do zamieszkalego calkowicie przez czarnych portowego miasta. Miasta... wlasciweie jest to pare blokow, przy olbrzymim porcie, gdzie stoja statki i tysiace kontenerow z towarem. Wysiadamy. Z nieba leje sie zar. Jestesmy naprawde zmeczeni. Niestety pracownik portu informuje nas ze stad nie odplyniemy, musimy spytac w Colon albo jeszcze lepiej w Poblacion Miramar. Wypijamy po zimnym piwie w przyportowej obskurnej spelunie i wracamy w strone Colon.
Colon to naprawde podle miasto. Nie wiem czy nie najgorsze jakie spotkalismy dotad na swojej drodze. Ma slawe superniebezpiecznego i takie chyba jest w rzeczywistosci. Zeby dojsc do portu przechodzimy przez dzielnice czarnych. Rozpadajace sie blokowiska, zagladasz do klatek, a tam gruz i smieci, ze scian budynkow leje sie woda, pewnie popekaly jakies rury, na ulicach porozbierane na czesci samochody. Gapiacy sie nas ze zdziwieniem Murzyni. W porcie znowu odsylaja nas z kwitkiem. Stad nie odplyniecie. Jedzcie do Poblacion Miramar. 3 godziny drogi autobusem. O.K. Padamy juz troche na twarz, ale jedziemy. Robimy wczesniej zakupy - chleb, puszki, woda.
Autobus mknie przez nadmorskie tereny. Przepiekne! Dzungla, woda i male, kolorowe miasteczka, niczym wyrwane z bajki, opowiadanej dzieciom na dobranoc. Nombre de Dios, Palenque i w koncu Miramar! W malutkim milym porcie zakotwiczone sa 2 statki. Sa to kutry Indian Kuna transportujace towary z ladu na wyspy. Oba plyna na San Blas. Jeden z nich wyrusza jutro o swicie. Mielismy wczesniej dylemat na ktora wyspe plynac, bo tak naprawde zbyt wiele o nich nie wiedzielismy, wiec stwierdzilismy ze poplyniemy poprostu tam gdzie statek. Coz... statek wyruszajacy o swicie plynie w strone granicy z Kolumbia i oplywa po drodze baaaardzo duzo wysp. Mozemy wiec zdecydowac po drodze ktora nam sie podoba. Marynarze jednak najbardziej zachwalaja wyspe Tigru. Mowia ze jest przepiekna, nie ma turystow, jest spolecznosc Kuna i obok piekna plaza. Cala ta wycieczka ma kosztowac nas zaledwie 15 dolcow od osoby. Przed 6a mamy sie stawic gotowi w porcie. Z bijacym sercem idziemy po niwiemilugodzinach bez snu spac. Czujemy ze jutro zacznie sie wielka przygoda.

Wednesday, December 28, 2005

Finca rodziny Leon


26ego od rana cala rodzina szykuje sie zeby wyruszyc na plaze znajdujaca sie na wybrzezu Pacyfiku, niedaleko Parety. Chca tam spedzic najblizszy tydzien w domu wuja Gabi. My oczywiscie rowniez jestesmy zaproszeni. Samochodem jedzie sie tam 3 godziny ale my na dotarcie do tego miejsca potrzebujemy pol dnia, bo po drodze niezawodne siostry - Gabi i Alex pokazuja nam rozne inne rzeczy.
Najpierw zatrzymujemy sie w knajpie, gdzie jemy chicherrony - potrawe z miesa lub skory swini bardzo popularna w tej czesci swiata. Bardzo pyszna :). Pozniej zatrzymujemy sie przy rzece. Co chcecie nam pokazac - pytamy z ciekawoscia?? Zobaczycie! - mowia z usmiechem i prowadza nas na most. Z mostu rozciaga sie piekny egzotyczny krajobraz, wokolo las wygladajacy niczym dzungla. A w rzece... krokodyle!!! Wyleguja sie jeden obok drugiego, czasem leniwie przemieszczaja sie z miejsca na miejsce. Robi to na nas spore wrazenie. Jedziemy dalej, zatrzymujac sie na co piekniejszych plazach. Kostaryka jest rzeczywiscie przepiekna! W koncu pod wieczor dojezdzamy do ogrodu wuja. Znajduje sie on na prawie zupelnym odludziu, na wyspie. Wokol palmy i przepiekne morze, z drugiej strony domu rzeka (rowniez z krokodylami) a za nia dzungla. Jest ciemno, wiec nie widzimy zbyt dobrze, co poteguje jeszcze niesamowitosc tego miejsca.
Zostajemy ulokowani w pokoiku tuz obok Pauli i jej dzieci. Lepszych wspollokatorow nie mozemy sobie wyobrazic!!! Generalnie rodzina Gabi jest niczym z ksiazek Malgorzaty Musierowicz. Zawsze takie rodziny wydawaly mi sie fikcja. Kazdy jest tu jakas silna osobowoscia, kazdy jest tak wyrazisty i inny, a mimo tego swietnie sie rozumieja i doskonale sie ze soba czuja. Mama Gabi, przemila i bardzo opiekuncza, troszczaca sie o jedzenie i o to czy na pewno niczego nam nie brakuje, zegnajaca nas zawsze do snu znakiem krzyza i pocalunkiem. Ojciec - marynarz na emeryturze, ktory obserwuje wszystko ze stoicko - cynicznym spokojem, czasem rzuci jakis zart, czasem wtraci cos zgryzliwego. Alex - dziewczyna aniol, taka poprostu do rany przyloz. Gabi podobnie, chociaz ona jest chyba najpowazniejsza ze wszystkich. Woj - ktory ciagle zabiera Marcina na jakies spacery snojac swoje niezliczone opowiesci. Dzieci. No i wkoncu Paula, ktora jak juz pisalam wczesniej pokochalismy od pierwszego wejrzenia. Ona dostarcza nam swoja osoba przede wszystkim rozrywki, jest taka smieszna, mozna z nia pogadac o wszystkim, o rzeczach powaznych i tych najglupszych, biegac po plazy, pic, wieczorem robi nam nawet masaz :)
Idziemy na spacer na sam koniec plazy. Widoki sa niesamowite. Dzungla, piasek, porozrzucane fragmenty drzew, pozostalosci kokosow. Krajobraz generalnie bardzo sie zmienil od momentu kiedy wjechalismy do Kostaryki. Tutaj po raz pierszy poczulismy tak naprawde egzotyke pelna geba. Nic dziwnego ze takie tlumy turystow wala do tego kraju.
Spedzililsmy naprawde niezapomniany czas w fince rodziny Leon. I jest nam naprawde bardzobardzo ciezko stamtad wyjezdzac. 28 ego zegna nas cala rodzina (mamy nadzije ze wkrotce odwiedza nas w polsce!), a Gabi z Alex zawoza nas na dworzec autobusowy. Powiedzielismy im ze chcemy jechac na Peninsule Osa, ktora ponoc jest przepiekna. W rzeczywistosci myslimy raczej o tym zeby jeszcze tego samego dnia dojechac do Panamy. Peninsula jest kuszaca ale jeszcze bardziej kusza dzikie wyspy San Blas, ktore sa jeszcze bardzo daleko na drugim krancu Panamy a czasu juz tak potwornie malo! (6ego stycznia mamy samolot do Ekwadoru).

Sunday, December 25, 2005

Na najwyzszym szczycie Kostaryki

Nasza kochana Gabi i jej wspaniale siostry dwoja sie i troja, zebysmy spedzili jak najlepiej czas w ich kraju. Dzisiaj ruszamy poza stolice na wulkan Irazu o wyskosciu 3432 metrow nad poziomem morza. No tym razem Ola nie ma sie czego bac. Nie ma tutaj straszliwje wspniaczki po blotnistej drodze. Wygodnie samochodem dojezdzamy prawie pod sam krater. Nasi gospodarze za wszystko placa, takze za super drogi wstep do parku mimo ze protestujemy mocno. System cenowy jest tu taki jak w Rosji albo w Chinach. Kostarykanczyk placi 1 dolara a cudzoziemiec 7 dolcow. Moim zdaniem jest to bardzo idiotyczna polityka, dzielaca ludzi na tych stad i stamtad.

Nawet nie spodziewalem sie ujrzec czegos tak niesamowitego i pieknego. Wsrod przepieknych gorskich kwiatow w dole skalistego krateru znajduje sie przepiekne zielone jezioro, ktore otoczone jest orzemieszczajacymi sie oblakami chmur, ktore sprawiaj wrazenie jakby dym wydobywal sie z wnetrze wulkanu. Czujemy sie jakbysmy wyladowali na jakiejsc innej planecie. Jest przepieknie i niesamowicie mimo ze miejsce jest dosc mocno turystyczne. W drodze powrotnej jemy jeszcze placek z kukurydzy miejscowy przysmak aby w koncu udac sie do Cartago, pierwszej stolicy Kostaryki. W jej centrum znajduja sie ruiny nigdy niegokonczonej swityni, w ktorej ukonczeniu zawsze cos przeszkadzalo a to jakies spory a to trzesienie ziemi. Zwiedzamy jeszcze dosc ladna bazilike i zmeczenie wracamy do naszdego kostyrykanskiego domu. Jutro wyruszamy na wybrzeze Pacyfiku, gdzie rodzina Gabi ma swoj dom.

Pierwsza w zyciu Wigilia poza Polska

Jeszcze nigdy sie tak nie zdazylo, nawet jak mieszkalem 3 lata w Niemczech zebym swiat nie spedzil w domu. Zawsze czeka sie na te swieta z niecierpliwoscia. A szczegolnie na Wigilie i zwiazane z nia tradycje. W naszym domu w Polsce zawsze dzien ten byl czyms wyjatkowym. Pachnial czerwonym barszczem i pierozkami z kapusta. Stol zawsze zdobil karp w galarecie, ktory wczesniej pare dni plywal w naszej wannie i ginal w koncu pod bezlitosnyhm ciosem naszego taty. Potrawy ktore kosztowalo sie zawsze tego jedynego dnia w roku. I wreszcie Wigilia w naszym domu to zawsze wielka i piekna zywa choinka ozdobiona tysiacami ozdob. No i prawie zawsze ci sami goscie od lat. Teraz tego wszystkiego nie bedzie, bo jestesmy w Kostaryce.

Ale na szczescie trafilismy do wspanialego domu, gdzie naprawde kochani ludzie starali sie jak mogli zebysmy tego dnia byli naprawde szczesliwi. W dzien Wigili spokoj panuje tutaj zupelny i nie ma takiej nerwowosci jaka panuje u nas w domu juz tydzien przed swietami. Nie ma tu mycia okien, sprzatania. Wszyscy zajmuja sie zakupami, jedzeniem i pakowaniem prezentow. Rodzina Gabi strasznie cieplo sie do siebie odnosi a takze i do nas, czujemy sie wiec tutaj wspaniale. Poniewaz mam rozwalony palec u nogi caly dzien siedze przy komputerze piszac wiadomosci i kopiujac plyty ze zdjeciami, noge maczac w jakims specjalnym wywarze. Niestety palec nie chce sie zagoic i wciaz cos tam z niego cieknie.

Okolo godziny 17 wychodzimy z domu do brata mamy Gabi. Wszyscy nas przedstawiaja kolejnym `czlonkom rodziny, ktorych jest tak wielu ze wszystkich imion trudno spamietac. Gospodarz jest bardzo milym czlowiekim i zapewnia nas ze jego dom jest tez naszym domem. Co chwila dostajemy cos do jedzenia. Poznajemy kobiete, ktora przez 30 minut z zachwytem mowi o naszym papiezu JPII i jej marzeniem jest odwiedzic jego grob. Dowiadujemy sie tez innej ciekawej rzeczy. Otoz slowa Polak uzywa sie w Kostaryce w odniesieniu do zawodu domokrazcy. Nazwa ta wziela sie od tego, ze po wojnie pojawili sie tutaj polscy zydzi, ktorzy zajeli sie handlem obwoznym. Dzis prace ta wykonuja miejscowi ale nazwa pozostala. Poznajemy tez Szwajcara Bruno. Na poczatku nie robi na mnie dobrego wrazenia. Nie byl w Polsce, ale ma przekonanie ze u nas w zimie wielu ludzi bez pracy marznie na ulicy bez dachu nad glowa. Mysli ze w Polsce mieszka tylko 20 milionow ludzi. Wiec tlumacze mu jak to jest naprawde. I ze ci co marzna to czesto po prostu pijaczkowie, ktorych nawet do schroniska przyjac nie chcieli bo nie potrafili sie podporzadkowac dwom panujacym tma regulom: zero kradziezy i zero picia alkoholu. W Kostaryce sklepy pracuja wlasciwie w Wigilie do 24 w nocy a dnia 25 otwarte sa normalnie. A 26 to juz wogole nie jest dzien swiateczny i wogole nikt nie rozumie, co to za swieto tego 26 grudnia.

Stoi tu w rogu choinka, ale tak poza tym wszystko wyglada na normalna imprezke bardziej sylwestrowa. Jest bufet, nikt nie siedzi przy stole i leci fajna muzyka, zero koled. Rozpoczynaja sie tance jak na party przystalo. Tancze wiec z Ola i z innymi prawie do upadlego. Podoba mi sie bardzo. Okolo 11 wszyscy zaczynaja rozdawac sobie prezenty spod choinki, sa i prezenty dla nas. Na kazdym opakowaniu jest kartka od kogo dla kogo, nie jak w naszym domu, ze pisze sie tylko dla kogo bo przeciez prezenty przynosi swiety Mikolaj. A i w Kostaryce nie ma wcale sw. Mikolaja prezenty przynosi nino Jezus czyli dzieciatko Jezus. No i jeszcze jedna roznica. Prezentow nie wolno rozpokowac teraz a dopiero nad ranem. Fajnie wyglada tez to , ze kazdy stoi z wielkim workiem do ktorego laduje prezenty przeznaczone dla jego rodziny. Na Wigilii gdzie jest 30 osob to praktyczna sprawa, bo wszystko przeciez moze sie pomieszac.

Okolo 12 w nocy impreza sie konczy. Zegnamy sie czule z wszystkimi i zmeczeni okolo 1 kladziemy sie spac. Nie spimy jednak dlugo bowiem Leopoldo syn siostry Gabi budzi nas juz o 7 rano. Feliz Navidad Feliz Naviadad - spiewa poruszajac sie w rytm muzyki. Rany co tak wczesnie. Okazuje sie ze dzieci czekaja na otwarcie prezentow a skoro nas nie ma nie moga ich otworzyc. Z trudem zwlekamy sie lozek. Teraz prezenty znowu rozdawane sa spod choinki ale juz mozna je rozpakowac. Dostaje fajna koszulke, czapke i poduszke nadmuchiwana do spania w autobusie. Ola tez podobne rzeczy plus jakies babskie ozdoby:)) I tak wlasciwie konczy sie nasza kostarykanska Wigilia. Bylo po prostu inaczej ale tez strasznie milo i rodzinnie.

Saturday, December 24, 2005

Wesolych Swiat !!!


Naszym wszystkim wiernym czytelnikom zyczymy Wesolych Swiat i Szczesliwego Nowego Roku. Nam bardzo bedzie brakowalo Polski, naszej rodziny, wszystkich przyjaciol i tego wigilijnego karpia w galarecie.

Tutaj w Kostaryce, gdzie teraz jestesmy swieci slonce a na Wigilii wszyscy beda tanczyc salse. To nasze pierwsze w zyciu Swieta poza krajem. Jeszcze raz zyczymy wszystkim Wesolych Swiat.

San Jose - cos wiecej niz kolejne miasto

Najbogatszy kraj w tym regionie wita nas... fatalna, dziurawa autostrada i nastepujacymi jedna po drugiej kontrolami policyjnymi. Jedna z nich czepia sie kierowcy dlaczego zabral obcokrajowcow, ze to podobno zabronione... Co za bzdura! Udaje nam sie w koncu jakos mimo tych przeciwnosci dojechac pod wieczor do San Jose. Tam czeka juz na nas Gabi ze swoja siostra Alex. Gabi jest znajoma Marcina z Niemiec, spedzila u nas sylwestra w zeszlym roku. Teraz my u niej spedzimy Boze Narodzenie. Zabiera nas do domu swoich rodzicow. Poznajemy Papi, Mami i Paule - najstarsza z siostr oraz jej dzieci. Siedzimy przy stole, jedzac kolacje. Co za super rodzina! I co za wspanialy dom nam sie trafil na spedzenie najwazniejszego dla nas swieta w roku!
Nastepnego dnia Paul zabiera nas do Centrum. To naprawde swietna kobieta! Jedna z tych w ktorych zakochujesz sie od pierwszej chwili i mimo ze znamy sie od wczoraj mam wrazenie jakby byla nasza dobra znajoma przez cale zycie. Odwiedzamy naprawde ciekawe Museo de Jade. Pozniej udajemy sie na Avenida Central. Tam wpadamy w samo serce swiatecznego szalenstwa. Jest 23 i wszyscy robia ostatnie zakupy. San Jose jest zupelnie inne niz wszystkie dotad przez nas odwiedzone stolice centroamerykanskie. Wyglada zupelnie jak jakies miasto europejskie. Idziemy na wielki targ, gdzie Paul kupuje mi typowe kostarykanskie sandalki... Jest strasznie mila, slyszala historie o moich rozwalajacych sie butach i postanowila sprezentowac mi te...
Rozdzielamy sie z Paul na 2 godziny. Coz... my tez musimy kupic jakis prezent. Dziwne uczucie.. Cale zycie robisz swiateczne zakupy gdzies w warszawskich centach handlowych, ewentualnie w Jankach... a tu nagle przychodzi ci robic to w stolicy Kostaryki... No i co tak naprawde powinnismy kupic??? Nie mamy pojecia... W koncu kupujemy olbrzymi ladny globus :). Wydaje nam sie ze jest to prezent dosyc oryginalny, no i jak by nie bylo zwiazany z tym w jakim charakterze my sie tu znajdujemy...
Spotykamy sie Paul, ktora wrecza nam torebki pelne konfetti. W San Jose nie ma oczywiscie sniegu, ale i tak cala Avenida Central jest biala. Kazdy idzie dzierzac w dloni torebke podobna do naszej i rzuca w przechodzacych obok papierowy puch! Jest to niezla zabawa! Marcin niestety nie ma tego dnia szczescia. Wczesniej rozwalil sobie dosyc powaznie palec o wystajacy z chodnika metalowy kikut, teraz ktos sypnal mu konfetti prosto w twarz i pare malych kuleczek utkwilo mu pod powieka. Spedzamy z Paul jakies 15 minut na wyjeciu mu tego z oka. Coz nie ma to jednak jak prawdziwy snieg...



autor: Ola