Thursday, January 05, 2006

2 dni na Rica Mar


Wkrotce po zwiedzeniu cmentarza otrzymujemy informacje: Rica Mar sie zbliza, badzcie gotowi. I rzeczywiscie po 30 minutach widzimy znowu nasz statek. Zaloga wita nas cieplo, a Tigre zegna.
Tym razem podroz Rica Mar ma trwac az dwa dni. Trasa jest podobna, ale naszym marynarzom najwyrazniej sie nie spieszy. Gabriel ma rodzine na Narganie i tam wlasnie mamy spedzic pierwsza noc, kapitan i jeszcze jeden marynarz maja dom na Carti i tam tez zakotwiczymy sie na kolejny nocleg.
Do Nargany przybijamy juz po 30 minutach. Mamy w koncu okazje zeby zwiedzic ja lepiej. Jak juz pisalam wczesniej jest tu siedziba panamskiej gwardii. Co ciekawe na Tigru na przyklad w ogole nie ma policji. Kuna zdecydowali ze beda tam sie rzadzic sami. San Blas mimo przynaleznosci do Panamy posiada dosyc duzy stopien niezaleznosci. Wieczorem na statek przychodzi dosyc ciekawy gosc, ktory jeszcze pare lat temu byl deputowanym do parlamentu. Teraz zajmuje sie turystyka, nastepnego dnia pokazuje nam hostel jaki otworzyl, niestety nie ma zbyt wielu gosci. Hostel jest o.k. ale wyspa niestety nie nalezy do najlepszych miejsc na spedzenie wakacji.
Pierwsza noc na statku. Rozkladamy sie na deskach przykrytych plandeka. Nad nami niebo mrugajace do nas milionem gwiazd. Jest cudownie dopoki niebo nie przykryje sie chmurami i nie zaczna sie na nas lac strumienie wody. Wlazimy do kajuty i rozkladamy sie na ziemi. Nie sa to zbyt komfortowe warunki. Caly czas zjezdzamy do dolu, a poza tym marynarze maja dosyc specyficzny zwyczaj. Jak tylko klada sie do lozek wlaczaja glosno radio. Przez pierwsza czesc nocy leci muzyka ale juz o 4 nad ranem budza nas huczace wiadomosci. Przez polsen slyszymy co sie dzieje w Rosji i na Ukrainie. Budzimy sie dosyc niewyspani i przez caly dzien czaimy sie wokol kajuty myslac o jakims dyskretnym zlikwidowaniu radia, albo chociaz jego uciszeniu poprzez wyrzucenia w morska ton baterii... Oczywiscie w koncu tego nie robimy.
O dosyc wczesnej porze doplywamy na Carti. Zar leje sie z nieba. Umieramy a tu nie ma gdzie sie wykompac. Decydujemy sie wypozyczyc od Indian kajak i poplynac na lad. Wsiadamy do czulna i zaczynamy wioslowac. Sa lekkie fale i czujemy sie dosyc niestabilnie. W polowie drogi miedzy wyspa a ladem przeplywajacy obok rybacy mowia ze jest tu niebezpiecznie, ze sa rekiny. Robi nam sie troche slabo, czym predzej doplywamy do brzegu. Wlazimy po blotnistym dnie do metnej wody, w ktorej nie wiadomo co sie czai. Mamy paranoje ze przyplynie krokodyl, bo kawalek dalej widzimy cos co moze byc rzeka. Siedzimy wiec w kucki rozgladajac sie nerwowo. Marcin dzierzy w dloni wioslo. Ochlodzilismy sie, ale srednia to byla przyjemnosc...
Kolejna noc na statku wyglada podobnie. Piekne niebo, chmury, deszcz, kajuta, radio. Ale i tak wyspalismy sie niezle, bo moglismy zajac lozka marynarzy, ktorzy spali w swoich domach.
Super czujemy sie na Rica Mar, moglibysmy na niej spedzic jeszcze spokojnie ze dwa tygodnie. Niestety nasza wielka przygoda konczy sie w Miramar.

Wednesday, January 04, 2006

Cmentarz


2 stycznia wynajmujemy czolno Kuna od rodziny Samiego - chlopaka wygladajacego na geja, o ktorym pisalam juz wczesniej. Mielismy przez to pewne spiecia z szefem kabanii, bo oczywiscie chcial zeby za 15 dolcow wypozyczyc kajaki u niego, razem z gia. Uzyskalismy jednak zgode Sahili na wypozyczenie lodki w wiosce.
Chcielismy poplynac na lad, gdzie znajdowal sie cmentarz Tigre. Lodka wypozyczona za 2 dolce miala jeden maly defekt - dziore w srodku. Wygladalo to tak ze Alicia i Samy wioslowali a ja wybieralam wode. Na drugim czulenku plynal Marcin z Marina i jeszcze jednym chlopcem.
Przez cala droge modlilismy sie zeby fala nas nie wywrocila, te indianskie kajaki sa niczym lodeczki zrobione z papieru. Czujesz sie na nich zupelnie niestabilnie. Po okolo 15 minutowym wioslowaniu doplynelismy na lad. Rozpoczelismy marsz w dzungli. Zaczely siekac komary. W tym rejonie istnieje zagrozenie malaria... a my nic wczesniej nie bralismy... towarzyszyl wiec temu dodatkowy dreszczyk emocji... Ale cmentarz chcielismy zobaczyc prawie ze za wszelka cene.
Po paru minutach w koncu go zobaczylismy. Byl niewielki. Pare grobow usypanych z ziemi, na nich malutki stolik przysloniety daszkiem. Na stoliku rozne rzeczy - zaleznie od osoby ktora zostala w tym miejscu pochowana. Zazwyczaj sa to jednak - talerz, kubek, szczoteczka do zebow i mala lodeczka, czyli najwazniejsze przedmioty codziennego uzytku, ktore zmarly zabiera ze soba na tamten swiat.
Indianie Kuna wierza w swojego wlasnego Boga i maja wlasne rytualy, chociaz czesto powiezchownie zaakceptowali chrzescijanstwo. Nestor powiedzial mi wczesniejk ze akceptuja Chrystusa jako zbawce, ale jako zbawce bialych i latino. Indian Kuna zbawil kto inny.

Sammy ostrzega nas ze jezeli potkniemy sie i przewrocimy na cmentarzu wkrotce smierc zapuka do naszych drzwi... Przelykamy ciezko sline... Ale na szczescie nic takiego sie nie dzieje. Wracamy z cmentarza odwiedzajac jeszcze po drodze bezludna wyspe.

Tuesday, January 03, 2006

Chicha


Sylwester okazal sie byc niczym w porownaniu z tym co wydarzylo sie dnia nastepnego. 1 stycznia miala akurat miejsce Chicha - wielka celebracja otrzymania przez dziewczynke pierwszej miesiaczki, a mowiac jasniej - poprostu Wielka Popijawa. Chicha to napoj ktory przygotowuje sie miedzy innymi z kukurydzy, zlewa sie do dzbanow i czeka az zacznie fermentowac i uzyska odpowiedni smak i aromat. Przypomina troche wino. Kiedy Chicha jest gotowa cala wioska zbiera sie w specjalnie do tego wyznaczonej chacie. Na srodku staje dziewczyna - bohaterka ceremonii, ktora jest jednak osoba ktora z calej tej zabawy czerpie najmniej przyjemnosci. Ma ona cale cialo, lacznie z twarza pomalowane na czarno, co ma chronic ja przed zlymi duchami, musi tkwic tak jak kolek w jednym miejscu trzymajac waze pelna napoju koloru krwi.
Cala reszta swietnie sie bawi. Indianie podchodza ze swoimi kubeczkami z lupin kokosu i dolewaja sobie co chwile Chiche. Zarowno mezczyzni jak i kobiety (nie wiem nawet czy kobiety nie czesciej :). W ten sposob zaczyna sie wielka popijawa. Indianie po kilku godzinach sa kompletnie pijaniutcy. Na poczatku leci tradycyjna muzyka i Kuna tancza, tak jak nas tego uczyli Fedel i Nestor (kobiety i mezczyzni podskakuja na przeciwko siebie, ci pierwsi graja przy tym na fletopodobnym instrumencie), pod koniec imprezy wszyscy juz skacza, czy raczej zataczaja sie w rytm piosenek latynoskich.
Wszyscy pala. Papierosy i fajki. Jest to komiczny widok - tradycyjnie ubrane Indianki Kuna pijaniusienmkie z fajkami w zebach. Czasem pochylaja sie zeby zwymiotowac, po czym... pija dalej.
Istniejacy do tej pory dystans miedzy Nami a Nimi jakby znika. Podchodza do nas, caluja, przynosza Chiche, daja papierosy, zycza ciagle Szczesliwego Nowego Roku.

Dla mlodych Indianek Chichi jest momentem przelomowym, od tej pory moga wyjsc za maz. W spolecznosci Kuna poslubienie 13, 14 letniej dziewczyny jest rzecza normalna.

Zobaczenie Chichi bylo dla nas przezyciem niesamowitym, nie wiem czy nie naciekawszym w calej naszej podrozy.

Monday, January 02, 2006

Feliz Ano Nuevo! czyli sylwester na wyspie


Nie dosc ze wyladowalismy chyba w jednym z najegzotyczniejszych miejsc jakie istnieja na Ziemi, to jeszcze mielismy tyle szczescia ze zobaczylismy dwa wielkie swieta - Sylwester i Chiche. I zrobilismy przy tym tysiace zdjec!

W ostatni dzien roku 2005 obudzil nas szum fal. Wstalismy i zjedlismy jedna z puszek z chlebem. Wyszlismy znowu do miasta. Poznalismy tam Fidela - milego ojca rodziny, ktory ma plany otworzenia na wyspie muzeum. Byla to pierwsza osoba spotkana poza strefa turystyczna ktora nie patrzyla sie na nas jak na zwierzatka w zoo, ani nie chciala nam czegos sprzedac. Fidel normalnie z nami rozmawial, a na koncu zaprosil nas zebysmy spedzili ta wyjatkowa noc razem z nim i z jego rodzina. Umowilismy sie ze najpierw pojdziemy razem na posiedzenie Sahili, a pozniej cos razem zjemy. Az nie moglismy w to uwierzyc!! Wiec spedzimy Sylwestra w domu Indian Kuna!!
Wkrotce potem nawiazalismy kolejna ciekawa znajomosc. Tym razem juz nie byl to nikt z Kuna :). Byla to natomiast Niemka Marina, bedaca na 3 tygodniowych wakacjach w Panamie razem ze swoja przyjaciolka Amerykanka Alicia. Spedzimy z nimi wspolnie reszte naszego czasu na wyspie.
Wszystko ukladalo sie super oprocz jednej rzeczy: skonczylo nam sie miejsce na karcie w aparacie. Byla pelna zdjec! Zaczelismy nawet juz kasowac czesc zdjec z Kostaryki. Na wyspie oczywiscie cos takiego jak komputer nie istnialo. Pytalismy tez wszystkich turystow. Jedyna nasza nadzieja znajdowala sie na zakotwiczonym na wodach Tigre jachcie... Liczylismy na to ze maja laptopa tylko ze za bardzo nie wiedzielismy jak mamy sie do nich dostac. Coz... stal sie cud, bo to gora przyszla do Mahometa. Mieszkancy jachtu podplyneli na swoim pontonie na nasza plaze sie wykompac. Okazali sie byc bardzo milymi ludzmi, mieli laptopa i ZGODZILI SIE NAS ZABRAC NA SWOJ JACHT w celu zgrania zdjec na nasz dysk mobilny. Szczescie nasze nie znalo granic! Pierwszy raz w zyciu bylam na jachcie, i to w jakich zabawnych okolicznosciach!
Nasi zbawiciele okazali sie para bardzo nieprzecietna - bylo to malzenstwo Francuza i Irlandki, ktorzy po paru latach ciezkiej pracy w banku w Londynie postanowili rzucic wszystko i wybrac sie w podroz jachtem przez Ocean Atlantycki i dalej hen hen az do Nowej Zelandii. Tam tez bowiem maja plan sie osiedlic i zalozyc rodzine. Zegluja na razie od ponad roku.
Lzejsi o pare kamieni ktore spadly z serca (karta byla znowu gotowa na przyjedzie kilkuset zdjec!) i bogatsi o pare nowych wrazen wrocilismy na wyspe. Razem z Niemka i Amerykanka zabralismy sie do rozpracowania butelki rumu. O godzinie 23 bylismy juz w calkiem niezlych humorach. Pojawil sie nagle gia (tym razem inny, mlody i bardzo mily) i zaoferowal ze zabierze nas na spotkanie Kongresu. Podeksyctowani szlismy przez wioske. Ciemnosc panujaca na ulicach (na Tigre nie ma elektrycznosci) rozjasnialy swiatla z rozpalonych w chatach ognisk. Weszlismy do budynku Kongresu, gdzie siedzialy juz tlumy (Tigre ma tysiac mieszkancow). Na samym srodku rozwieszone bylo 7 hamakow. Na kazdym z nich lezal jeden mezczyzna. Kazdy z nich mial na sobie garnitur, krawat i kapelusz. To byla Sahila w pelnym skladzie. Teraz, w tym miejscu bila od nich powaga, ale zaledwie jakies 2 godziny wczesniej widzielismy z Marcinem jak dwoch jej czlonkow obalalo nad woda butelke jakiegos trunku, po czym wysikiwalo sie do morza :).
Wybila polnoc. Nasz gia poprowadzil nas do hamakow. Po koleji sciskalismy reke kazdemu ze starcow zyczac Szczesliwego Nowego Roku! Pozostali Indianie Kuna tez na wzajem zyczyli sobie i nam wszystkiego dobrego. Udalismy sie do domu Fidela, gdzie zostalismy poczestowani ryba z ryzem. Przyszedl Nestor. Zaczeli nas uczyc tradycyjnego tanca Kuna.
Mhm. Mowi sie ze jaki sylwester taki caly rok. Jezeli jest to prawda, to rok 2006 bedzie dla nas rokiem naaaprawde wyjatkowym.