Saturday, December 31, 2005

Opowiesci albinosa Nestora


Po kapieli udajemy sie na przechadzke po ¨miescie¨. Ta wyspa jest naprawde swietnie zorganizowana. Jest szkola, przed ktora znajduje sie wielkie boisko. Zaraz obok szpital. Pare sklepow, w ktorych za wiele jednak nie ma (nie ma na przyklad jednej z wazniejszych dla nas rzeczy, czyli piwa), bar (zamkniety). Nad woda wszedzie stoja male lodeczki Kuna - sa to ciosane z drewna dlugie kajaki. Na plazy znajduja sie rowniez male zagrodki. Zagladamy do srodka. Swinie! Zabawnie jest widziec swinie w otoczeniu palm, kiedy na dodatek ich chlewiki podmywa co chwile morska fala :).
Zagladamy do jednego z domow, wita nas tam bardzo mily chlopak, ktory przedstawia nam cala swoja rodzine. Co najzabawniejsze dalibysmy sobie reke uciac ze ten mlody Indianin jest gejem. Porusza sie bowiem i gestykuluje jak najdelikatniejsza z kobiet.
Wieczorem siadamy w restauracji, w strefie turystycznej. Zagaduje nas mezczyzna o jasniutkich wlosach, niebieskich oczach i bialej, pokrytej czerwonymi plamami skorze. Nazywa sie Nestor. Mowi, ze pracuje w Panama City jako profesor. I przyjechal Pan tu na wakacje?? Noooo, tak. Przyjezdzam tu mniej wiecej co 2 miesiace. Ma Pan tu rodzine - pytamy z zainteresowaniem??? Coz, wiem ze nie wygladam, ale ja tez jestem Kuna.
Okazuje sie ze nasz nowy przyjaciel jest albinosem, na co zreszta nie trudno bylo wpasc, patrzac na niego. Opowiada nam bardzo ciekawe rzeczy. Normalnie jeden albinos przypada srednio na 500 osobnikow. Wyspy San Blas sa pod tym wzgledem fenomenem. Tutaj albinosi wystepuja 10 razy czesciej!!!! Czyli srednio jeden na 50iu. Jak sie pozniej dowiadujemy, jest to spowodowane tym ze Kuna czesto wchodza w zwiazki z kims z dalszej badz bliskiej rodziny. Albinosi pojawiaja sie wiec wskutek stosunkow o zabarwieniu kazirodczym. Mimo tego uznawani sa na wyspach za osobniki wyjatkowe, posiadajace czesto jakies niesamowite wlasciwosci. Czesto obejmuja z tego wzgledu jakies wazne w spolecznosci funkcje. Pozniej teoria ta zda sie jakby potwierdzic w praktyce. Spotkamy wkrotce albinosa, ktory jest tutejszym szamanem, a i Nestor wyda sie cieszyc w tej wiosce dosyc duzym powazaniem.
Nestor jest mily i madry, udziela nam wiele waznych dla nas informacji. Opowiada nam o Sahila. Kongres nie pochodzi oczywiscie z wyboru, ale jest przekazywany w sposob tradycyjny. Zarzad nad wyspa przejmuja ci, ktorzy posiadaja najwiejksza wiedze na temat religii i ktorzy generalnie maja duzy autorytet. Spotykaja sie oni na zebraniach okolo 4 godzinnych prawie kazdego dnia.(!??chyba w wiekszosci po to zeby sobie gawedzic lezac w hamakach ;) Najwazniejsze ma miejsce w sobote i musi w nim uczestniczyc cala spolecznosc. W ciagu tygodnia praktycznie tez istnieje taki obowiazek, ale mozna sie od niego uchylic skladajac pisemne usprawiedliwienie swojej nieobecnosci. Np: ¨nie moge przyjsc bo jestem na rybach¨. (czesc z tych informacji ktore tu zamieszczam uzyskalismy juz pozniej, od dwoch innych miejscowych przewodnikow) Zabawne, zupelnie niczym w szkole :). W piatek Sahila sie nie zbiera bo jest to dzien tanca. W niedziele wszyscy odpoczywaja. Kongres wydaje specjalne dyrektywy. Moga byc one dosyc powazne i obejmowac swoim zasiegiem wiele spraw za jednym zamachem,, jak naprzyklad taka ze za sprawy dotyczace turystow odpowiedzialny jest szef kabanii (coz za subtelny sposob nadania komus monopolu na wyspie na prowadzenie najbardziej intratnego interesu. taka indianska licencja :), ale moga tez tyczyc sie spraw bardziej blahych i jednostkowych, np: Esteban musi bardziej dbac o swoj dom, bo wszedzie wkolo walaja sie smieci, w zagrodzie jest nieporzadek, a dzieci biegaja po ulicy bez opieki.
Wyspa Tigre wyglada sielankowo. Jedyne co daje do myslenia, ze moga tu istniec problemy swiata cywilizowanego to wszechobecne tablice: Nie bierz narkotykow! Narkotyki iszca ciebie i twoja rodzine! itd. Nestor tlumaczy nam ze narkotyki to rzeczywiscie duzy problem na San Blas. Po pierwsze nie ma tu zbyt wielu mozliwosci zarobku - mozna lowic ryby albo lepiej drozsze langosty, zaciagnac sie na statek, zarabiac na turystach, wyjechac do Ciudad Panama albo... zajac sie handlem narkotykami. Niektorzy wchodza w biznes narkotykowy ten najpowazniejszy - pomagaja kolumbijskim statkom w kontrabandzie, inni ocieraja sie o niego w sposob bardziej mhhhm... przypadkowy. Niektorzy Kuna w czasie polowow znajduja wyrzucone przez kolumbijskie kutry paczki (moze wpadly przypadkiem, moze poprostu sie nie miesily i zostaly wywalone przy przeladunku). W paczkach sa narkotyki. Dla zarobku zaczynaja rozprowadzac je we wlasnych spolecznosciach. I kolo sie nakreca.
Nestor obiecuje ze jeszcze napewno sie spotkamy. Wchodzimy do naszego namiotu. Marcin dochodzi do wniosku, ze jeszcze nigdy nie byl on rozbity w taaak pieknym miejscu.

Tigre


Niepewnie stawiamy pierwsze kroki na wyspie na ktorej przyjdzie nam spedzic nastepne pare dni. Prowadzi nas znajomy Gabriela. ¨Najpierw musicie odwiedzic Sahile, to jest nasz kongres, ktory decyduje o wszystkim i wam tez musi wydac zezwolenie na pobyt tutaj.¨ Patrzymy sie na siebie z usmiechem, robi sie naprawde ciekawie. Ulice na Tigre sa duzo szersze niz na Carti i jest tu bardzo czysto, nie ma paletajacych sie pod nogami smieci. Kuna wychylaja sie ze swoich domow i przyjaznie do nas machaja, dzieci podbiegajac wolaja co chwile Hola! Hola!. Tylko kobiety, szczegolnie te starsze zachowuja dystans, dla nich jestesmy przede wszystkim potencjalnymi kupcami ich wyrobow, czyli moli i koralikow. Na nasz widok wyskakuja szybko prezentujac kolorowe kawalki materialow albo bizuterie, szepcza cos przy tym, z reguly w swoim wlasnym jezyku. Podchodzimy do nich, udajac ze jestesmy zainteresowani, w rzeczywistosci Marcin wykorzystuje te chwile zeby robic zdjecia z ukrycia. Kiedy widza ze marni z nas klienci zaczynaja fukac i szeptac coraz i coraz szybciej, brzmi to troche jak rzucane na nas zlowrogie zaklezie.
Siedziba kongresu to chata jak wszystkie inne wkolo, tylko duzo od nich wieksza. Wchodzimy. W srodku siedzi dwoch dziadkow, jeden na hamaku, drugi na krzesle. Mowimy im jaki jest cel naszej wizyty i ile chcemy tu zostac. Kiwaja z aprobata glowami. Mowia zeby udac sie do szefa kabani. A czy mozemy pytac o nocleg tez zwyklych ludzi? Tak, mozemy zaden problem. Jaka mila ta Sahila :). Spodziewalismy sie raczej jakiegos srogo wygladajacego wodza. Podarowujemy im w prezencie dwie z naszych licznych pomaranczy.
Dochodzimy na koniec wyspy, gdzie jest specjalnie wyznaczona strefa dla turystow. Nie ma tu normalnych domow, sa tylko ladne zriobione z bambusa i slomy kabanie, jedna restauracja, palmy i przepiekna plaza. Widac ze kiedys w tym miejscu znajdowalo sie lotnisko. Wita nas szef kabanii. Dowiadujemy sie ze nocleg kosztuje 10 dolcow od lebka. Na szczescie po raz kolejny od wydania kupy pieniedzy ratuje nas nasza casa de campania (namiot :). Szef chce 10 dolarow ale za 3 noclegi za nas dwoje. Cena jest super, wiec zostajemy.
Kolejna postacia ktora sie pojawia jest gia, czyli przewodnik po wyspie. Jest to mezczyzna w podeszlym wieku, ktory przedstawia nam swoj notesik, w ktorym ma adresy turystow z roznych krajow ktorzy odwiedzili Tigre. Podaza za nami do miejsca, gdzie chcemy sie rozbic, mowi ze kiedy juz skonczymy chetnie oprowadzi nas po miescie. Zaczynamy sie obawiac ze pobyt na tej cudownej wyspie moze zostac dosyc powaznie zaklocony `przez nieodstepujacego nas na krok gie. Staramy sie wiec w jakis uprzejmy sposob go splawic. I wkoncu udaje sie. Zanim rozkladamy namiot wskakujemy do wody. Jest genialnie! Myslelismy ze Tigre bedzie wyspa bardziej dzika i zupelnie nieturystyczna, ale i tak baaardzo cieszymy sie ze tu trafilismy.

Friday, December 30, 2005

Kto sie boi Indian Kuna?? Wyprawa na wyspy San Blas


O 6 rano jestesmy juz na statku Rica Mar, razem z naszymi bagazami i prowiantem. Zakupilismy rowniez worek 100 pomaranczy. Nie wiemy zupelnie czego sie mamy po Tigre spodziewac? Czy zostaniemy przywitani milo czy tez wrogo? Czy beda tam normalne sklepy? I gdzie bedziemy spac. Mamy w wyobrazni obraz jakiejs raczej dzikiej wyspy z niezbyt przyjaznie nastawionymi do turystow Indianami Kuna.Opowiesci o Kuna znamy glownie z ksiazki Cejrowskiego, ktory mial z nimi sporo doczynienia kiedy przemierzal Darien. Nie byly to opowiesci swiadczace specjalnie na ich korzysc...
Nasi marynarze myja zeby, dokonuja ostatnich przygotowan, i w koncu wraz ze wstajacym na horyzoncie sloncem odplywaja. A wiec ruszamy!!! Na najprawdziwszej barce Kuna w otwarte morze! W nieznane!
Marynarze sa bardzo mili, troche z nimi gadamy, najfajniejszy jest Gabriel, ktory udziela nam najwiecej informacji o San Blas i Tigru. Rozkladamy sie na rozgrzanej sloncem plandece. Caly statek zaladowany jest skrzynkami z Coca Cola. Marynarze lowia ryby, spia, sluchaja radia. Jedna ze zlapanych ryb przygotowuja razem z ryzem wymieszanym z kokosem (najpopularniejsza tutaj potrawa) i co nas milo zaskakuje rowniez nas nia czestuja.
Po paru godzinach na horyzoncie pojawia sie pierwsza wyspa. Jest niczym z katalogu - bielutki piasek, palmy, pare budynkow. To Porvenir - tu miesci sie stolica tzn. kazdy statek musi najpierw przybic tutaj i okazac wszystkie dokumenty, my rowniez musimy pokazac paszporty. Tak naprawde oprocz budynku gdzie mieszka policja, hotelu i lotniska nic tutaj nie ma. Wokol sporo jachtow. Plyniemy dalej.
Nastepna jest Carti - wysepka rowniez niewielka ale jakze inna od Porvenir!! Tutaj pierwszy raz mozemy zobaczyc jak zyje spolecznosc Kuna. Carti jest tak przeludnione, ze znajduje sie tu doslownie dom przy domu. Schodzimy na lad (nasi marynarze w tym czasie dokonuja wyladunku) i zapuszczamy sie w waziutkie uliczki. Chata przy chacie i kobiety Kuna w swoich tradycyjnych strojach... To najbardziej egzotyczni i kolorowi Indianie jakich dotad widzielismy. Kobiety maja rece i nogi cale pokryte drobniutkimi koralikami. Siedza przed domami i wyszywaja mole - na kawalkach materialu haftuja liscie palm albo zwierzeta, wyglada to troche jak zrobione przez dzieci. Kiedy probujemy robic zdjecia wrogo fukaja. Carti to wyspa bardzo popularna wsrod turystow, jest tu nawet w jednej z chat Hard Rock Cafe :). Nam jednak srednio sie tu podoba. Oczywiscie egzotyka jest niesamowita, ale totalnie brakuje przestrzeni. Dom na domu, wszechobecne smieci, nie ma plazy, nad woda jedna slawojka przy drugiej (wszystko oczywiscie leci do wody). Ciekawie bylo odwiedzic Carti, ale plyniemy dalej.
Mijamy setki bajkowych bezludnych wysp i wysepek. Po paru kolejnych godzinach doplywamy do Nargany. Sa to wlasciwie 2 wyspy polaczone mostem. Miesci sie tutaj siedziba panamskiej gwardii oraz wiezienie. Jest to najbardziej cywilizowana ze wszystkich wysp, przez to tez nie ma takiego uroku jak inne, gdzie spolecznosci zyja bardziej tradycyjnie. Wiele domow buduje sie tutaj murowanych, ludzie raczej rozmawiaja nie w jezyku Kuna, ale po hiszpansku, mlode dziewczyny bardziej niz Indianki przypominaja dziewczyny z europejskich metropolii. Jest tu pare kosciolow, barow. Lepiej poznamy Nargane jeszcze w drodze powrotnej.
Po pol godzinie docieramy w koncu do Tigru. Gabriel mial racje, jest to rzeczywiscie najpiekniejsza z dotychczasowych wysp! Ma czesc z palmami i plaza i te wieksza, w ktorej zyje spolecznosc Kuna. Podplywamy do portu. Gabriel oddaje nas w rece swojego znajomego z Tigru. Rica Mar plynie dalej ale ma wrocic tu drugiego stycznia i zabrac nas z powrotem do Miramar.
Otwiera sie nowy rozdzial. Tigru.

Thursday, December 29, 2005

SZYBKO!!!! Kostaryka - Poblacion de Miramar


Wyjechanie z dosyc dzikich regionow Kostaryki na Panamerikane zajmuje nam wiecej czasu niz myslelismy. Najpierw pelzniemy autobusami, zeby w koncu zlapac stopa - goscia ktory mknie sportowym samochodem po fatalnych dziurawych gorskich drogach. Pedzi doslownie jak szalony, az... spod maski wybucha dym i... na tym konczy sie nasza jazda. Jedziemy z jego znajomymi, drugim samochodem pare kilometrow dalej skad lapiemy na stopa Anglika i Amerykanina. Amerykanin to mlody chlopak, ktory przyjechal tutaj na rok pracowac na farmie. Mowi ze odnalazl tu to czego szukal - spokoj. Nastepny stop to... kolejny gringo i gosc z Jamajki. Ten pierwszy wyjechal ze Stanow po zwyciestwie Busha w ostatnich wyborach, kupil farme i postanowil sie osiedlic. Jest to niesamowite jak duzo obcokrajowcow emigruje do Kostaryki! W sumie nic w tym dziwnego, jest to kraj spokojny, ktory nie zaznal jak inne wyniszczajacej wojny domowej, guerilli, brutalnej dyktatury, czy lewackich eksperymentow. Jest najbogatszy w tym regionie i ma tysiace przepieknych miejsc do zaoferowania. I wcale nie jest taki drogi, jak nam wczesniej mowiono!
Dojezdzamy stopem do jednego z tych magicznych miejsc z ktorych za nic w swiecie nie da sie ruszyc dalej. Robi sie ciemno, zaczyna padac deszcz, wszystkie samochody jada w przeciwnym kierunku! A chcielismy tego dnia dojechac chociac do granicy!! Bardzo zalezy nam na czasie, bo chcemy dotrzec jak najszybciej do wysp San Blas, ktore znajduja sie jeszcze daleko za Ciudad Panama, w strone granicy z Kolumbia, a nie jestesmy pewni czy tak latwo jest tam doplynac i pozniej stamtad wrocic, zeby zdazyc na samolot. Nagle pojawia sie niczym statek widmo olbrzymi autobus. Jedzie Pan do granicy? pytamy kierowce. Jade do Ciudad Panama - odpowiada. Wybaluszamy oczy ze zdziwienia i wsiadamy! Chwila zastanowienia, czy jedziemy z nim rzeczywiscie do konca. Kosztuje to 20 dolcow wiec nie zbyt wiele jak na taki duzy odcinek, zaoszczedzilibysmy caly dzien... Z drugiej strony zawsze gardzilismy takimi autobusami... pozatym przejedziemy pol Panamy zupelnie po ciemku nic z niej nie widzac. W koncu magia San Blas dziala i decydujemy sie jechac.
Na granicy przechodzimy kontrole podobna do tych jakie maja miejsce na amerykanskich lotniskach... Placimy po dolcu i jedziemy dalej. O 7 rano wjezdzamy do wielkiej metropolii - Ciudad Panama. Stamtad od razu bierzemy autobus w strone Colon, wysiadamy po drodze zeby dotrzec do portu Coco Solo, wyczytalismy bowiem w przewodniku LP ze stamtad mozna sie zabrac na statek plynacy na San Blas.
Port Coco Solo to jedno z tych miejsc gdzie diabel mowi dobranoc. Wjezdzamy zdezelowanym chicken busem do zamieszkalego calkowicie przez czarnych portowego miasta. Miasta... wlasciweie jest to pare blokow, przy olbrzymim porcie, gdzie stoja statki i tysiace kontenerow z towarem. Wysiadamy. Z nieba leje sie zar. Jestesmy naprawde zmeczeni. Niestety pracownik portu informuje nas ze stad nie odplyniemy, musimy spytac w Colon albo jeszcze lepiej w Poblacion Miramar. Wypijamy po zimnym piwie w przyportowej obskurnej spelunie i wracamy w strone Colon.
Colon to naprawde podle miasto. Nie wiem czy nie najgorsze jakie spotkalismy dotad na swojej drodze. Ma slawe superniebezpiecznego i takie chyba jest w rzeczywistosci. Zeby dojsc do portu przechodzimy przez dzielnice czarnych. Rozpadajace sie blokowiska, zagladasz do klatek, a tam gruz i smieci, ze scian budynkow leje sie woda, pewnie popekaly jakies rury, na ulicach porozbierane na czesci samochody. Gapiacy sie nas ze zdziwieniem Murzyni. W porcie znowu odsylaja nas z kwitkiem. Stad nie odplyniecie. Jedzcie do Poblacion Miramar. 3 godziny drogi autobusem. O.K. Padamy juz troche na twarz, ale jedziemy. Robimy wczesniej zakupy - chleb, puszki, woda.
Autobus mknie przez nadmorskie tereny. Przepiekne! Dzungla, woda i male, kolorowe miasteczka, niczym wyrwane z bajki, opowiadanej dzieciom na dobranoc. Nombre de Dios, Palenque i w koncu Miramar! W malutkim milym porcie zakotwiczone sa 2 statki. Sa to kutry Indian Kuna transportujace towary z ladu na wyspy. Oba plyna na San Blas. Jeden z nich wyrusza jutro o swicie. Mielismy wczesniej dylemat na ktora wyspe plynac, bo tak naprawde zbyt wiele o nich nie wiedzielismy, wiec stwierdzilismy ze poplyniemy poprostu tam gdzie statek. Coz... statek wyruszajacy o swicie plynie w strone granicy z Kolumbia i oplywa po drodze baaaardzo duzo wysp. Mozemy wiec zdecydowac po drodze ktora nam sie podoba. Marynarze jednak najbardziej zachwalaja wyspe Tigru. Mowia ze jest przepiekna, nie ma turystow, jest spolecznosc Kuna i obok piekna plaza. Cala ta wycieczka ma kosztowac nas zaledwie 15 dolcow od osoby. Przed 6a mamy sie stawic gotowi w porcie. Z bijacym sercem idziemy po niwiemilugodzinach bez snu spac. Czujemy ze jutro zacznie sie wielka przygoda.

Wednesday, December 28, 2005

Finca rodziny Leon


26ego od rana cala rodzina szykuje sie zeby wyruszyc na plaze znajdujaca sie na wybrzezu Pacyfiku, niedaleko Parety. Chca tam spedzic najblizszy tydzien w domu wuja Gabi. My oczywiscie rowniez jestesmy zaproszeni. Samochodem jedzie sie tam 3 godziny ale my na dotarcie do tego miejsca potrzebujemy pol dnia, bo po drodze niezawodne siostry - Gabi i Alex pokazuja nam rozne inne rzeczy.
Najpierw zatrzymujemy sie w knajpie, gdzie jemy chicherrony - potrawe z miesa lub skory swini bardzo popularna w tej czesci swiata. Bardzo pyszna :). Pozniej zatrzymujemy sie przy rzece. Co chcecie nam pokazac - pytamy z ciekawoscia?? Zobaczycie! - mowia z usmiechem i prowadza nas na most. Z mostu rozciaga sie piekny egzotyczny krajobraz, wokolo las wygladajacy niczym dzungla. A w rzece... krokodyle!!! Wyleguja sie jeden obok drugiego, czasem leniwie przemieszczaja sie z miejsca na miejsce. Robi to na nas spore wrazenie. Jedziemy dalej, zatrzymujac sie na co piekniejszych plazach. Kostaryka jest rzeczywiscie przepiekna! W koncu pod wieczor dojezdzamy do ogrodu wuja. Znajduje sie on na prawie zupelnym odludziu, na wyspie. Wokol palmy i przepiekne morze, z drugiej strony domu rzeka (rowniez z krokodylami) a za nia dzungla. Jest ciemno, wiec nie widzimy zbyt dobrze, co poteguje jeszcze niesamowitosc tego miejsca.
Zostajemy ulokowani w pokoiku tuz obok Pauli i jej dzieci. Lepszych wspollokatorow nie mozemy sobie wyobrazic!!! Generalnie rodzina Gabi jest niczym z ksiazek Malgorzaty Musierowicz. Zawsze takie rodziny wydawaly mi sie fikcja. Kazdy jest tu jakas silna osobowoscia, kazdy jest tak wyrazisty i inny, a mimo tego swietnie sie rozumieja i doskonale sie ze soba czuja. Mama Gabi, przemila i bardzo opiekuncza, troszczaca sie o jedzenie i o to czy na pewno niczego nam nie brakuje, zegnajaca nas zawsze do snu znakiem krzyza i pocalunkiem. Ojciec - marynarz na emeryturze, ktory obserwuje wszystko ze stoicko - cynicznym spokojem, czasem rzuci jakis zart, czasem wtraci cos zgryzliwego. Alex - dziewczyna aniol, taka poprostu do rany przyloz. Gabi podobnie, chociaz ona jest chyba najpowazniejsza ze wszystkich. Woj - ktory ciagle zabiera Marcina na jakies spacery snojac swoje niezliczone opowiesci. Dzieci. No i wkoncu Paula, ktora jak juz pisalam wczesniej pokochalismy od pierwszego wejrzenia. Ona dostarcza nam swoja osoba przede wszystkim rozrywki, jest taka smieszna, mozna z nia pogadac o wszystkim, o rzeczach powaznych i tych najglupszych, biegac po plazy, pic, wieczorem robi nam nawet masaz :)
Idziemy na spacer na sam koniec plazy. Widoki sa niesamowite. Dzungla, piasek, porozrzucane fragmenty drzew, pozostalosci kokosow. Krajobraz generalnie bardzo sie zmienil od momentu kiedy wjechalismy do Kostaryki. Tutaj po raz pierszy poczulismy tak naprawde egzotyke pelna geba. Nic dziwnego ze takie tlumy turystow wala do tego kraju.
Spedzililsmy naprawde niezapomniany czas w fince rodziny Leon. I jest nam naprawde bardzobardzo ciezko stamtad wyjezdzac. 28 ego zegna nas cala rodzina (mamy nadzije ze wkrotce odwiedza nas w polsce!), a Gabi z Alex zawoza nas na dworzec autobusowy. Powiedzielismy im ze chcemy jechac na Peninsule Osa, ktora ponoc jest przepiekna. W rzeczywistosci myslimy raczej o tym zeby jeszcze tego samego dnia dojechac do Panamy. Peninsula jest kuszaca ale jeszcze bardziej kusza dzikie wyspy San Blas, ktore sa jeszcze bardzo daleko na drugim krancu Panamy a czasu juz tak potwornie malo! (6ego stycznia mamy samolot do Ekwadoru).

Sunday, December 25, 2005

Na najwyzszym szczycie Kostaryki

Nasza kochana Gabi i jej wspaniale siostry dwoja sie i troja, zebysmy spedzili jak najlepiej czas w ich kraju. Dzisiaj ruszamy poza stolice na wulkan Irazu o wyskosciu 3432 metrow nad poziomem morza. No tym razem Ola nie ma sie czego bac. Nie ma tutaj straszliwje wspniaczki po blotnistej drodze. Wygodnie samochodem dojezdzamy prawie pod sam krater. Nasi gospodarze za wszystko placa, takze za super drogi wstep do parku mimo ze protestujemy mocno. System cenowy jest tu taki jak w Rosji albo w Chinach. Kostarykanczyk placi 1 dolara a cudzoziemiec 7 dolcow. Moim zdaniem jest to bardzo idiotyczna polityka, dzielaca ludzi na tych stad i stamtad.

Nawet nie spodziewalem sie ujrzec czegos tak niesamowitego i pieknego. Wsrod przepieknych gorskich kwiatow w dole skalistego krateru znajduje sie przepiekne zielone jezioro, ktore otoczone jest orzemieszczajacymi sie oblakami chmur, ktore sprawiaj wrazenie jakby dym wydobywal sie z wnetrze wulkanu. Czujemy sie jakbysmy wyladowali na jakiejsc innej planecie. Jest przepieknie i niesamowicie mimo ze miejsce jest dosc mocno turystyczne. W drodze powrotnej jemy jeszcze placek z kukurydzy miejscowy przysmak aby w koncu udac sie do Cartago, pierwszej stolicy Kostaryki. W jej centrum znajduja sie ruiny nigdy niegokonczonej swityni, w ktorej ukonczeniu zawsze cos przeszkadzalo a to jakies spory a to trzesienie ziemi. Zwiedzamy jeszcze dosc ladna bazilike i zmeczenie wracamy do naszdego kostyrykanskiego domu. Jutro wyruszamy na wybrzeze Pacyfiku, gdzie rodzina Gabi ma swoj dom.

Pierwsza w zyciu Wigilia poza Polska

Jeszcze nigdy sie tak nie zdazylo, nawet jak mieszkalem 3 lata w Niemczech zebym swiat nie spedzil w domu. Zawsze czeka sie na te swieta z niecierpliwoscia. A szczegolnie na Wigilie i zwiazane z nia tradycje. W naszym domu w Polsce zawsze dzien ten byl czyms wyjatkowym. Pachnial czerwonym barszczem i pierozkami z kapusta. Stol zawsze zdobil karp w galarecie, ktory wczesniej pare dni plywal w naszej wannie i ginal w koncu pod bezlitosnyhm ciosem naszego taty. Potrawy ktore kosztowalo sie zawsze tego jedynego dnia w roku. I wreszcie Wigilia w naszym domu to zawsze wielka i piekna zywa choinka ozdobiona tysiacami ozdob. No i prawie zawsze ci sami goscie od lat. Teraz tego wszystkiego nie bedzie, bo jestesmy w Kostaryce.

Ale na szczescie trafilismy do wspanialego domu, gdzie naprawde kochani ludzie starali sie jak mogli zebysmy tego dnia byli naprawde szczesliwi. W dzien Wigili spokoj panuje tutaj zupelny i nie ma takiej nerwowosci jaka panuje u nas w domu juz tydzien przed swietami. Nie ma tu mycia okien, sprzatania. Wszyscy zajmuja sie zakupami, jedzeniem i pakowaniem prezentow. Rodzina Gabi strasznie cieplo sie do siebie odnosi a takze i do nas, czujemy sie wiec tutaj wspaniale. Poniewaz mam rozwalony palec u nogi caly dzien siedze przy komputerze piszac wiadomosci i kopiujac plyty ze zdjeciami, noge maczac w jakims specjalnym wywarze. Niestety palec nie chce sie zagoic i wciaz cos tam z niego cieknie.

Okolo godziny 17 wychodzimy z domu do brata mamy Gabi. Wszyscy nas przedstawiaja kolejnym `czlonkom rodziny, ktorych jest tak wielu ze wszystkich imion trudno spamietac. Gospodarz jest bardzo milym czlowiekim i zapewnia nas ze jego dom jest tez naszym domem. Co chwila dostajemy cos do jedzenia. Poznajemy kobiete, ktora przez 30 minut z zachwytem mowi o naszym papiezu JPII i jej marzeniem jest odwiedzic jego grob. Dowiadujemy sie tez innej ciekawej rzeczy. Otoz slowa Polak uzywa sie w Kostaryce w odniesieniu do zawodu domokrazcy. Nazwa ta wziela sie od tego, ze po wojnie pojawili sie tutaj polscy zydzi, ktorzy zajeli sie handlem obwoznym. Dzis prace ta wykonuja miejscowi ale nazwa pozostala. Poznajemy tez Szwajcara Bruno. Na poczatku nie robi na mnie dobrego wrazenia. Nie byl w Polsce, ale ma przekonanie ze u nas w zimie wielu ludzi bez pracy marznie na ulicy bez dachu nad glowa. Mysli ze w Polsce mieszka tylko 20 milionow ludzi. Wiec tlumacze mu jak to jest naprawde. I ze ci co marzna to czesto po prostu pijaczkowie, ktorych nawet do schroniska przyjac nie chcieli bo nie potrafili sie podporzadkowac dwom panujacym tma regulom: zero kradziezy i zero picia alkoholu. W Kostaryce sklepy pracuja wlasciwie w Wigilie do 24 w nocy a dnia 25 otwarte sa normalnie. A 26 to juz wogole nie jest dzien swiateczny i wogole nikt nie rozumie, co to za swieto tego 26 grudnia.

Stoi tu w rogu choinka, ale tak poza tym wszystko wyglada na normalna imprezke bardziej sylwestrowa. Jest bufet, nikt nie siedzi przy stole i leci fajna muzyka, zero koled. Rozpoczynaja sie tance jak na party przystalo. Tancze wiec z Ola i z innymi prawie do upadlego. Podoba mi sie bardzo. Okolo 11 wszyscy zaczynaja rozdawac sobie prezenty spod choinki, sa i prezenty dla nas. Na kazdym opakowaniu jest kartka od kogo dla kogo, nie jak w naszym domu, ze pisze sie tylko dla kogo bo przeciez prezenty przynosi swiety Mikolaj. A i w Kostaryce nie ma wcale sw. Mikolaja prezenty przynosi nino Jezus czyli dzieciatko Jezus. No i jeszcze jedna roznica. Prezentow nie wolno rozpokowac teraz a dopiero nad ranem. Fajnie wyglada tez to , ze kazdy stoi z wielkim workiem do ktorego laduje prezenty przeznaczone dla jego rodziny. Na Wigilii gdzie jest 30 osob to praktyczna sprawa, bo wszystko przeciez moze sie pomieszac.

Okolo 12 w nocy impreza sie konczy. Zegnamy sie czule z wszystkimi i zmeczeni okolo 1 kladziemy sie spac. Nie spimy jednak dlugo bowiem Leopoldo syn siostry Gabi budzi nas juz o 7 rano. Feliz Navidad Feliz Naviadad - spiewa poruszajac sie w rytm muzyki. Rany co tak wczesnie. Okazuje sie ze dzieci czekaja na otwarcie prezentow a skoro nas nie ma nie moga ich otworzyc. Z trudem zwlekamy sie lozek. Teraz prezenty znowu rozdawane sa spod choinki ale juz mozna je rozpakowac. Dostaje fajna koszulke, czapke i poduszke nadmuchiwana do spania w autobusie. Ola tez podobne rzeczy plus jakies babskie ozdoby:)) I tak wlasciwie konczy sie nasza kostarykanska Wigilia. Bylo po prostu inaczej ale tez strasznie milo i rodzinnie.